Dokładnie dziewięć lat temu, niemal do dnia, Steve Jobs pokazał światu pierwszego iPhone’a. I wtedy się zaczęło. Szał, jakiego do tej pory nie widział nikt, no chyba ze dostał stanikiem, albo majtkami na koncercie gwiazdy rocka.
Zabawne było, bo pan Jobs opisał trzy urządzenia, a nie jedno. Sterowanie jak w iPodzie Touch, rewelacyjny telefon i komunikator internetowy. Ciężkie zaskoczenie jak na tamte czasy, kiedy zebrani w Moscone Centre w San Francisco kapnęli się, że nie chodzi o zawartość plecaka młodego skauta (ze sprawnościami rzecz jasna) a o jedno mocno designerskie, kompaktowe urządzenie. W tamtych czasach wydawało się to niemal niemożliwe. Dosłownie zahaczające o Star Treka, czy inne science-fiction. I jakże wielkim wydarzeniem to było.
Ewolucja wszystkich urządzeń Apple zaczęła się na dobre w tym dniu. Oczywiście na rynek ajfołny trafiły kilka miesięcy później, bo dopiero w czerwcu 2007, ale wczorajsza data, to ich oficjalne urodziny. 100 lat!
Oczywiście chory będę, jeśli nie wetknę swoich trzech groszy. W sumie to nawet mogę dorzucić ze „czypisiont”, bo fenomenu jabłka zwyczajnie nie rozumiem.
Zdaję sobie sprawę z tego, że urządzenia te, są niezwykle głupoodporne, do tego wręcz stopnia, że dosłownie naładowany jak wojskowy siennik student, da sobie radę z jego obsługą. Wiem, że wszystko chodzi jak powinno i wiem, że choćbym pękł, to design urządzeń jest na tyle przyjemny dla oka, że zawsze znajdzie się ktoś, kto sie zwyczajnie zakocha. Ale…
Ale czy to jest powód, do tej całej szopki wokół nowych modeli? No dobra, oferują większą ilość wszystkiego, czasem zmiany są tylko powierzchowne, ale żeby się kolejki ustawiały po telefony, a ten, co pierwszy po premierze dopadł się jednego, od razu zostaje celebrytą? Szczególnie zabawne jest to, jak skończyło się celebrytowanie jegomościa z najnowszym wówczas bodajże modelem 6. Otworzył biedny przed kamerą, bum, beton, szyba, łzy…
Albo inna sytuacja, gdzie jegomość bodaj z Hong Kongu kupił 100 sztuk, za horrendalnie wielkie pieniądze, rozłożył je na asfalcie i jął sie ochoczo oświadczać. Znów ironia – panna odmówiła. To akurat skrajne przypadki, ale poważnie, czy nie ma ważniejszych rzeczy?
Kolejna sprawa, to niemal kult, jaki rozkręcił się, wokół Steve’a Jobsa. No dobra, miał łeb do interesów, tego mu odebrać nie można, ale nazywanie innowatorem faceta, który jawnie bazował w swojej „twórczości” na pomysłach innych (khem… Wozniak… khem)? Albo dantejskie sceny jakie dzieją się, najczęściej w amerykańskich domach, kiedy to latorośl pod choinką, czy innym odpowiednikiem tejże znajduje, olaboga, nie ten model co chce. A te kolejki i wielodniowe wyczekiwanie na premierę, żywcem przypominające scenę spod sklepu warzywnego, jak mieli, w czasach reglamentacji żywności, rzucić świeżą marchew.
Jak mawiają górale, prawdę każdy ma swoją. Na pewno znajdą się zaciekli obrońcy wyższości iPhone nad wszystkim innym, stojący w równej linii z wyznawcami iOS. Spokojnie, nie strzelajcie do posłańca. Nie mówię, że urządzenia są złe. Ale zacietrzewienie, z jakim niektórzy „wyznawcy” skaczą do gardeł niedowiarkom daje do myślenia.
No Comments