Daliście radę. Nie spodziewałem się tego, ale udało Wam się. Jesteście z siebie zadowoleni? Dzięki Wam otworzyłem komputer, wklepując za jego pośrednictwem kolejne ciągi znaków, które po złączeniu się w całość, stworzyły drugą część moich irańskich opowieści. Pisząc pierwszą część, taką bardziej ogólną i wstępną, nie byłem pewien, czy aby na pewno powstaną kolejne. Za pośrednictwem mediów społecznościowych otrzymałem jednak wiele miłych słów, które zmotywowały mnie do działania. Zatem, za siedmioma górami, za siedmioma lasami i kilkoma pustyniami…
Był sobie Shiraz. Pierwsze miasto podczas mojej eskapady do Iranu, w którym spędziłem dwa pełne dni z jednym przerywnikiem na sen. Początkowo nie planowałem wizyty w tym mieście, z racji dość ograniczonego czasu i braku konkretnych założeń, co do tego, co chcę zobaczyć, a co wolę odpuścić.
Bo powiedzieć, że moja podróż do Iranu nie była zorganizowana, to jak nic nie powiedzieć.
Jeszcze do tygodnia przed odlotem, byłem przekonany, że do Iranu lecę z grupą Polaków, którzy kupili bilety na mniej więcej ten sam okres jak ja, więc wspólnie będziemy pokonywać irańskie bezdroża i raczyć się irańską gościnnością. Nie było mi to jednak dane, ponieważ z kilkunastoosobowej grupy, zostało tylko „trzech muszkieterów”. Jednym z nich byłem ja, a pozostała dwójka to para narzeczonych z Warszawy. Love is in the air! Przypuszczam, że reszta mogła przestraszyć się bomby atomowej, islamu lub woleli nie denerwować mamy. Ja zdenerwowałem swoją dopiero po powrocie, ponieważ wtedy dowiedziała się o wszystkim. Nie mniej jednak to był chyba dobry kompromis, ponieważ ja swoje zobaczyłem, bez dostarczania jej każdego dnia nadmiaru zbędnych emocji.
Nasz styl podróżowania nieco się różnił. Moi podróżniczy towarzysze lubili odpocząć, więc często rozdzielaliśmy się na kilka godzin, ponieważ ja chciałem pochłaniać Iran niemalże od świtu. Mimo tego, że odlatywaliśmy w różne dni, udało nam się jakoś znaleźć kompromis między moim podróżniczym nastawieniem, a ich oczekiwaniami i dużą część czasu spędziliśmy razem, co myślę, wyszło nam na plus. Zarówna ja, jak i moi towarzysze mieliśmy zainstalowaną aplikację couchsurfingu, która zapewniła nam niesamowite przygody, przez cały czas trwania naszej podróży.
Nim jednak trafiłem do Shirazu, musiałem pokonać nieco kilometrów, zarówno pociągiem, jak i samolotem. Swoją podróż zacząłem, udając się pociągiem do Kijowa, gdzie spędziłem jedną noc w jakimś tanim hostelu, gdzie również miałem trochę przygód, ale to już sprawa drugorzędna. Po krótkim zwiedzaniu miasta udałem się na lotnisko niedawno otwartą kolejką, w której to po raz pierwszy spotkałem Marcina i Sylwię. Potem nastąpiły typowe lotniskowe formalności, a po nich sprawdzenie cen alkoholi na bezcłowym, których de facto i tak nie było sensu kupować, lecąc akurat do Iranu. Tutaj puszczam oczko dla poznanych później rodaków, którzy takowy alkohol kupili, by potem niespostrzeżenie zostawić pyszną (chłodną i gęstą) wódeczkę pod jakimś lotniskowym krzaczkiem. Myślę, że ktoś mógł mieć z tego uciechę, bo ze swojego doświadczenia wiem, że Allah czasem przymyka oczy. Po wylądowaniu w Teheranie należało wymienić gotówkę na irańskie „rialotomany”, których ilość mocno mnie zaskoczyła. Wiedziałem wcześniej, że w Iranie panuje bardzo wysoka inflacja, ale spodziewałem się, że otrzymam wysokie nominały i wymienioną gotówkę po prostu wsadzę do portfela. No niestety, to się nie udało, bo musiałem korzystać również z plecaka. Otrzymany plik gotówki był bardzo pokaźny, mając kilka centymetrów grubości. Pierwszy raz w życiu byłem milionerem i to licząc w dziesiątkach, lecz dość niespodziewanie wracając do kraju nad Wisłą, mój status społeczny wrócił do normy.
W Teheranie są dwa lotniska. Jedno obsługuje loty międzynarodowe i nazwane jest imieniem przywódcy Irańskiej Rewolucji w 1979 roku – Imam Khomeini Airport. Drugie zwane Mehrabad Airport służy do obsługi lotów krajowych i jest oddalone od centrum głównego lotniska o około 60 km. Nie pierwszym z nich nie spędziłem zbyt dużo czasu, ale w tym miejscu chciałbym zwrócić uwagę na jedną ważną rzecz.
Cena 0,5 l butelki wody na teherańskim lotnisku międzynarodowym to około 45 groszy.
Na lotnisku krajowym, dostępne są za to „poidełka”, z których można czerpać wodę pitną za darmo. Halo Modlin, Halo Balice – słyszycie to? Aspirujecie do miana lotnisk przyjaznych pasażerom, lecz chyba jeszcze nie odrobiliście wszystkich lekcji. W Mehrabadzie przyszło mi spędzić około 8 godzin, oczekując na wylot do Shirazu liniami Mahan Air. Cena biletu z Teheranu do Shirazu wynosiła 100 złotych, jednakże nie było innej możliwości, by to miasto odwiedzić i krok po kroczku kierować się w stronę północy. Tysiąc kilometrów to za dużo na autobus, w szczególności, kiedy czas leci nieubłaganie szybko. Podczas podróży otrzymałem posiłek – dżem marchewkowy, słodką bułkę, ciasteczko, sok pomarańczowy i zapewne coś jeszcze, o czym zapomniałem. Miałem jednak sporo szczęścia, że trafiłem na pokład bez żadnych przeszkód. Mój bagaż mógł mieć maksymalnie 5 kg, kiedy ważył blisko 8 kg. Co więcej, na moim tułowiu spoczywała jeszcze tzw „nerka”, która była wypełniona różnej maści elektroniką, począwszy od aparatu po powerbanki. Dobrze ukryta pod bluzą nie przyciągnęła wzroku, jednakże pokazując swój bilet przy odprawie, czułem się, jak gdyby mój plecak miał czapkę niewidkę, a moja nerka była tą trzecią mojego organizmu. Więcej kłopotów mógłbym mieć, wchodząc do pewnego zielonego autobusu, który dość często porusza się po polskich drogach.
Po wylądowaniu zaczęła się właściwa część mojej ekspedycji – eksploracja Iranu i poznawanie mieszkańców. Od samego początku niezwykle pomocny okazał się couchsurfing, pomimo tego, że pierwszy kontakt z nim nie był zbyt udany. Pewna Iranka miała intencje bardziej zarobkowe, niż się spodziewaliśmy i szybko nasze drogi się rozeszły. Potem było już tylko lepiej, a każdy następny dzień przynosił nowe niezapomniane przygody.
Shiraz, czyli miasto wina i poezji.
No i teraz mamy sprzeczność. Jak to jest, że miasto w Iranie, który jest państwem muzułmańskim z prawem koranicznym, potocznie nazywanym prawem szariatu, ma na swoim terytorium miasto, które słynie z wina? Przecież alkohol jest haram! Do tego, jak w Iranie podchodzi się do alkoholu, jeszcze napiszę w kolejnej części moich wywodów, jednakże na razie zajmijmy się winami z Shirazu. To właśnie w południowej części Iranu przed rewolucją produkowano najlepsze wina w całym kraju, które były rozsławione w wielu zakątkach świata, a miastem najbardziej z nich znanym jest właśnie Shiraz. To tutaj były i wciąż są pola pełne krzewów winogronowych dających świetnej jakości owoce, idealne do tworzenia napoju Bogów – wina. Jedna z legend mówi, że trunek ten powstał właśnie w Iranie, gdy na dworze Szacha zepsuciu uległ sok z winogron, którego spróbowała Hurysa, czyli jedna z kobiet idealnych będąca w haremie. Podobno Szach był z tego bardzo rad, kiedy obudził się rano, ponieważ noc z hurysą będącą pod wpływem była dla niego niezapomniana. Dzisiaj winogrona wciąż można kupić na targach, jednakże przynajmniej oficjalnie nikt nie robi z nich wina, z wyjątkiem mniejszości armeńskiej. Oni mogą robić sobie ów trunek na własny użytek, ale lepiej, żeby nie częstowali nim muzułmanów, bo mogą srogo pożałować.
Shiraz to jednak nie tylko czerwone wino, ale także wiersze i poezja. Szamsuddin Mohammad Hafez Szirazi znany w skrócie jako Hafez to najpopularniejszy poeta Iranu, a w Shirazie jest uwielbiany niczym bóstwo. Wyobraźcie sobie sytuację, w której dla przykładu, na rynku w Krakowie każdego wieczoru gromadzi się młodzież, by czytać Wisławę Szymborską, a właściwie jej twórczość. Zamiast iPhonów biorą tomiki poezji, a zamiast rozmów o chłopakach/dziewczynach wymieniają się własnymi interpretacjami danych wierszy. Niemożliwe? W Polsce zapewne tak, ale w Shirazie to codzienność, szczególnie pod grobowcem Hafeza, który jest dość istotnym punktem dla każdego mieszkańca Shirazu. Co prawda nie czytają oni ani Mickiewicza, ani Szymborskiej, lecz właśnie wiersze Hafeza, który jest uwielbianą postacią. Mimo tego, że tworzył blisko 700 lat temu, to jego utwory o miłości wciąż są na czasie. Oto jeden z nich:
Gdy całuję jej usta, to tak jakbym pił wino
i zanurzał się w wodę, która jest wodą żywą.
Ani nikomu nie mogę wyjawić jej tajemnicy,
ani ścierpieć, kiedy z kimś innym ją widzę.
Całując jej usta, czara cierpi i krew pije,
gdy jej twarz widzi róża, potem się oblewa.
Podaj wina czarę, nie wspominaj Dżamszida.
Kto pamięta, kiedy żył on albo Kejanidzi?
Piękny grajku na harfie zagraj za zasłoną
i trąć struny tak, aby dusza zadrżała moja.
Nadeszła wiosna, w ogrodzie róża rozkwita,
ty też dywanik zwiń i zdejmij habit mnisi.
Pijanego jak jej oczy nie zostawiaj saki,
lecz na pamięć jej ust rubinowych wino daj.
Dusza nie pragnie uciekać od ciała takiego,
które gorąca krew czary wypełnia po brzegi.
Hafezie, kiedyś musisz powściągnąć swą mowę
i posłuchać wina, jak milcząc snuje opowieść.
Kim jest Dżamszid bądź Kejanidzi? O tym można przeczytać na stronie poświęconej Hafezowi, dzięki tłumaczeniu Pana Alberta Kwiatkowskiego. Więcej wierzy znajdziesz pod tym linkiem. Jego dzieła są ważnym elementem perskiej literatury, więc warto się z nimi zapoznać choćby z czystej ciekawości.
Byleby nie na łyso!
Z racji tego, że wcześniej nie miałem żadnych doświadczeń z „couchowaniem” (nie mylić z couchingiem) ani pozytywnych, ani negatywnych wolałem zarezerwować jakiś tani hostel na pierwszą noc, a co potem pokaże czas. Tak też trafiłem do Hamida, który w swoim domu urządził przytułek dla podróżników i turystów z całego świata. Doba w jego mieszkaniu w moim przypadku kosztowała 12 złotych z wliczonym śniadaniem, w przytulnym jednoosobowym pokoju. Nareszcie mogłem zrzucić 8-kilogramowy plecak, wziąć prysznic i udać się na miasto. Moim pierwszym celem nie było jedzenie, pomimo tego, że byłem dość głodny. Do Iranu przyjechałem z długimi włosami, więc zdecydowałem się skorzystać z usług lokalnego barbera, by wyglądać jak człowiek. Wcześniej zapytałem o stawki mojego gospodarza, co pozwoliło mi uniknąć żerowania na mojej niewiedzy. Okazało się, że dobry golibroda kosztuje około 12-13 złotych, więc znając lokalny cennik, byłem spritem, a oni pragnieniem. Nie mieli szans. Wpisując frazę „barber” w Google Maps, pokazało mi się kilka punktów. Ustawiłem drogę do tego z najlepszymi opiniami, lecz będąc w połowie drogi, zdałem sobie sprawę, że przede mną jest jakiś inny, którego nie widziałem w aplikacji. Stwierdziłem, że wejdę do środka i zapytam o cenę, co było początkiem naszego dialogu. Magiczne „Salam” było wstępem do rozmowy z 12-letnim tłumaczem, który właśnie siedział na fotelu mojego fryzjera, ponieważ szef przybytku umiał po angielsku tyle samo, co ja po persku – można więc powiedzieć, że nic. Na szczęście ów młodzieniec był dla mnie szansą na to, że z lokalu nie wyjdę łysy, a to w zasadzie było najważniejsze. Finalnie skończyliśmy na kwocie 500 000 IRR, czyli około 15 złotych za regulację brody oraz strzyżenie z modelacją włosów głowy. Cena bardzo satysfakcjonująca, bo w Rzeszowie taka usługa to jakieś 70 złotych, pomijając już naszą stolicę, gdzie ceny potrafią przekraczać stówkę.
Ktoś może zapytać, czy się nie bałem o higienę oraz o błędne zrozumienie. Otóż nie, bowiem będąc w Jordanii, również byłem u fryzjera, który wykonał swoją pracę jak należy, tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Tam poszło gładko, to czemu nie w Iranie? Samo strzyżenie było jednak dość interesujące, ponieważ po jakichś 5 minutach od rozpoczęcia procesu skracania moich włosów zapytano mnie, czy aby nie mogę chwilkę zaczekać, bo właśnie przyjechała długo wyczekiwana szawarma (coś jak kebab), a mój hairstyler z racji sporego ruchu był głodny nie jedząc od rana. Zgodziłem się, jednak nie spodziewałem się, że zostanie mi zaoferowany wspólny posiłek na zapleczu. Podziękowałem, zostawiając sobie miejsce na jakiś większy posiłek w późniejszej porze dnia.
Kiedy mój tłumacz musiał już sobie pójść, na jego miejsce przyszedł pewien Katarczyk, który był w Iranie w interesach. Z racji tego, że w lokalu były dwa stanowiska, zajął się nim drugi z barberów, od razu mówiąc mu, że mają gościa z Lahestanu, który siedzi tuż obok niego. Od słowa do słowa i zaczęliśmy rozmawiać, bo on akurat władał bardzo dobrą angielszczyzną. Wtem wrócił najedzony fryzjer, biorąc nożyczki w dłonie, kończąc swoje dzieło po jakichś 30 minutach. Prócz szawarmy proponowano mi jeszcze „coś mocniejszego”, ale akurat nie wnikałem w temat, o czym mowa, lecz na pewno nie chodziło o alkohol, który de facto i tak trafił do moich ust, lecz w późniejszych dniach.
Deutschland über alles, czyli Saeed
Po wyjściu od fryzjera i zjedzeniu czegoś na mieście nadszedł czas, w którym chciałem coś zobaczyć w samym mieście. Mimo tego, że mniej więcej wiedziałem co chcę zobaczyć, to stwierdziłem, że samodzielnie nie będzie mi dane poznać ciekawych miejsc z punktu widzenia lokalnej społeczności. Telefon w dłoń, otwieram aplikację couchsurfing – sortuję po ostatnich logowaniach. Jakiś facet, mniej więcej w moim wieku, zielona kropka – dostępny.
– Hej, przyjechałem do Shirazu na 2 dni i chciałbym się z kimś spotkać, kto pokaże mi miasto. Może chciałbyś mi potowarzyszyć?
– Ok. Za 30 minut będę w miejscu X. Będziesz tam?
– Tak, zamawiam taxi. Do zobaczenia!
No i tak spotkałem Saeeda, który przyjechał po mnie swoim autem. Spotkaliśmy się około godziny osiemnastej, a skończyliśmy przed północą, by spotkać się jeszcze następnego dnia. Od razu zaczęliśmy rozmawiać, więc dowiedziałem się, że ukończył studia inżynierskie i dość dobrze mu się wiedzie, choć od czasu wprowadzenia sankcji gospodarczych jego wypłata zmalała 3-krotnie przeliczając riale na dolary. W takim wypadku nie zrealizuje zbyt prędko swojego największego marzenia życia – turystycznego wyjazdu do Niemiec. Trochę mnie to zdziwiło, bo nie ukrywajmy – ani Niemcy, ani Polska nie są kluczowymi elementami światowej turystki. Nie mniej jednak całkowicie to szanuje i podziwiam zapał do jego zrealizowania mimo konieczności znacznie dłuższego oszczędzania na tygodniowy wyjazd. Z naszej rozmowy wynikało, że większość Irańczyków wyraża sympatię wobec Niemiec, jednakże z dość dziwnych pobudek. W Iranie mieszkają i żyją Aryjczycy, pomimo tego, że są całkowicie niepodobni do tych, których na myśli miał Hitler podczas II Wojny Światowej. Saeed tłumaczył mi jednak, że duża część z nich tego nie rozumie i myśli, że kiedy dowódca niemieckich faszystów chciał przetrwania rasy aryjskiej, myślał właśnie o nich. Dlatego też część Irańczyków z racji swojej niewiedzy ma pozytywne wyobrażenie o jednym z największych zbrodniarzy ludzkości. Myślę, że dobrze zobrazuje to poniższe wideo, pomimo iż częściowo jest po niemiecku.
W tym miejscu muszę zaznaczyć, że Saeed ma świadomość historyczną i nie jest jedynym wyjątkiem. Nie można myśleć o Irańczykach jako o faszystach, bowiem będzie to bardzo krzywdzące i nieprawdziwe. Na start udaliśmy się w okolice najważniejszego meczetu w Shirazie – Shah Cheragh. Nim jednak weszliśmy do środka, porozmawialiśmy nieco o polityce względem Iranu i zaskoczyło mnie, jak wiele Saeed wiedział o polskim podwórku. Niech świadczy o tym fakt, że był w stanie powiedzieć mi kto był przeciw, a kto za zorganizowaniem antyirańskiej konferencji w Warszawie początkiem lutego, która niemalże zaprzepaściła mój wyjazd. Nie mówię o krajach czy nawet partiach – mówię o dwóch, trzech nazwiskach z polskiej sceny politycznej. Byłem w szoku, lecz Iran cały czas mnie zaskakiwał.
Saeed pokazał mi naprawdę wiele, zarówno jeżeli chodzi o piękne budowle, jak i warte odwiedzin obiekty gastronomiczne. Pierwsze co zwiedziliśmy to Meczet Shah Cheragh, który jest jednocześnie świątynią, jak i grobowcem, bowiem wewnątrz znajdują się ciała dwóch braci, zabitych podczas prześladowań szyitów w IX wieku. Początkowo obiekt ten był bardzo skromny, do momentu aż Królowa Tashi Khatun zdecydowała się wnieść tam meczet, który zachwyca do dziś. Jego cechą charakterystyczną są liczne kawałki luster na jego ścianach, co wywołuje wrażenie przepychu. Być może dlatego, że z oddali wygląda to niczym srebro, które jak wiadomo jest dość lubianym metalem szlachetnym.
Przed wejściem na teren meczetu, należy zostawić aparat w depozycie, ponieważ robienie zdjęć jest zakazane. Nie mniej jednak mając telefon, udało mi się uchwycić to i owo, podczas gdy mój irański przewodnik starał się odwracać ode mnie uwagę zgromadzonych tam ludzi, a przede wszystkim strażników.
Po wyjściu z meczetu wsiedliśmy do niezwykle popularnego w Iranie Peugeota 206 i udaliśmy się na dalszą eksplorację. Tym razem pojechaliśmy na lokalny targ, który w godzinach wieczornych po prostu tętnił życiem. Ilość krętych uliczek wypełnionych straganami robi wrażenie, lecz nie mniejsze robią zapachy pyszności, które można tam nabyć. Są owoce, są ryby, różnorakie słodkości oraz rękodzieło. Idealne miejsce, by spożytkować wymienione na lotnisku pieniądze, lecz nie dla mnie. Mój bagaż był wypełniony po brzegi, bowiem wziąłem zbyt dużo ubrań. Nie chce mi się w to wierzyć, że ja gdziekolwiek wziąłem zbyt dużo ubrań, ale pech chciał, że tak się stało i to w Iranie. Jedyne co przywiozłem z podróży to kilka magnesów dla siebie i znajomych oraz pudełeczko lokalnych słodyczy. Nie mniej jednak nie dramatyzuję, bo to, co najcenniejsze długo nie zginie – wspomnienia, które wciąż tkwią w mojej głowie.
Kiedy wychodziliśmy z targu, zaczął padać deszcz. Schroniliśmy się w aucie, by zaraz potem odpalić silnik i śmigać po mieście bez celu. Było to niezwykle przyjemne, ponieważ w międzyczasie Saeed chciał posłuchać czegoś polskiego. Na głośniki wleciało więc T-Love, Krzysztof Krawczyk, Maryla Rodowicz, Happysad, Myslovitz oraz The Dumplings.
Była to jedna z tych magicznych chwil, mimo że wydaje się niezwykle prozaiczna. Było w tym jednak coś niesamowitego, szczególnie kiedy z głośników wybrzmiało „Mieć czy być” od ekipy ze śląskich Mysłowic.
„Już teraz wiem,
Wszystko trwa, dopóki sam, tego chcesz.
Wszystko trwa, sam dobrze wiesz,
Że upadamy wtedy, gdy nasze życie przestaje być
codziennym zdumieniem…”
Niedługo potem pojechaliśmy za miasto, aby spotkać się z Fereszte. Była to dobra znajoma mojego irańskiego przyjaciela, która nigdy nie rozmawiała z obcokrajowcem, a zdaniem Saeeda bardzo chciała to zrobić. Z moją pomocą postanowił zrobić jej niespodziankę, uprzednio prosząc mnie o przysługę. Kiedyś w jego samochodzie zostawiła bransoletkę, której jak dotąd jej nie oddał, bo zawsze brakowało czasu. Miałem być więc tym, który to uczyni w kinowej kasie. Zgodziłem się, bo w sumie w mojej głowie jawiło się widmo kolejnej ciekawej przygody. Pojechaliśmy więc do jej miejsca pracy, a ja będąc wcześniej poinstruowanym wiedziałem co mam zrobić. Stanąłem na końcu kolejki, powoli zbliżając się do okienka oraz uroczej Iranki.
– Salam
– Salam, <wstaw coś po persku>
– Mam coś dla Ciebie. Powinnaś wiedzieć co to jest. <następuje wręczenie bransoletki>
Fereszte zaczerwieniła się, będąc trochę zdezorientowaną. Jakieś 90% osób z którymi rozmawiałem było początkowo przekonanych, że jestem Irańczykiem z Tabrizu lub okolic, czyli północnej części kraju. Jestem do tego przyzwyczajony, bowiem w Austrii zagadywano do mnie po turecku lub hiszpańsku, a w Jordanii parę osób myślało, że jestem ich krajanem. Cóż, uroki bycia brodaczem. Krótko wyjaśniłem więc, że przyniosłem zgubę od Saeeda, który czaił się za rogiem kina. Napięcie ustąpiło, pojawił się uśmiech – zadanie zrealizowane pomyślnie. Kilkanaście godzin później wszyscy razem zobaczyliśmy się ponownie na bezalkoholowym drinku i siszy, która w Iranie jest bardzo popularna. Na tamten moment wróciliśmy do centrum miasta, by skonsumować falafele z ulicznego stoiska. Były śmiesznie tanie i cholernie dobre, a to wystarczyłoby zażyczyć sobie dokładki. Tam spotkałem się z Marcinem i Sylwią, by wspólnie zwiedzać przepełnione ludźmi ulice Shirazu, miasta, które nigdy nie kładzie się spać. Przed północą zarządzaliśmy odwrót, bo nasze organizmy domagały się jednego – snu, tak też trafiliśmy do wspomnianego wcześniej Hamida, u którego mieliśmy zarezerwowany jedyny nocleg podczas tej podróży. Po przyłożeniu głowy do poduszki niemalże od razu usnąłem, jednakże w głowie rysowałem już plan na następny dzień, który był równie interesujący.
Hostel z awersją do pieniędzy oraz kilka zdjęć
Następnego dnia moim pierwszym celem był Meczet Nasir-ol-Molk, zwany również różowym meczetem. Najlepiej zjawić się z samego rana, by na własne oczy zaobserwować piękne kolory wpadające do wewnątrz poprzez witraże. Stąd też ustawiłem budzik na 6 nad ranem, jednakże mój organizm zgłosił sprzeciw. Wstałem o 8, co w sumie nie odegrało większego znaczenia, biorąc pod uwagę, że i tak było pochmurno. Po prysznicu, małym śniadaniu w postaci przemyconych w plecaku sucharów nadszedł czas, aby zapłacić Hamidowi. Wtedy jednak na własnej skórze przekonałem się czym jest Ta’arof, o którym wcześniej wiele udało mi się przeczytać, z różnych źródeł. Tak, jak w krajach arabskich musisz się targować, tak w perskim Iranie musisz walczyć o to, by ktoś wziął należne sobie pieniądze.
– Hamid, chciałbym Ci zapłacić za pobyt. Muszę dzisiaj opuścić Twój przybytek.
– Nie musisz mi płacić, miło nam się rozmawiało – to wystarczy. Pamiętaj, że możesz zostać też na dłużej jeśli chcesz.
– Nocą jadę do Yazd, więc nie mogę tutaj dłużej zostać. Nie wygłupiaj się i weź te pieniądze.
– Nie potrzebuję ich. Wystarczy mi, że było mi dane Cię poznać i porozmawiać. To jest to na czym mi zależy, podobnie jak na tym, byś wrócił do kraju i powiedział innym jak tutaj jest.
Wtedy już nie było miejsca na dalszą rozmowę. Po prostu wcisnąłem mu banknot do kieszeni, co skwitował uśmiechem i magicznym dziękuję. Sam Ta’arof to nie tylko odmowa przyjęcia zapłaty, która jest dość charakterystyczna. Pod tą frazą kryje się cały zestaw zachowań, coś jak etykieta czy savoir-vivre, której przestrzega większość Persów. Warto dodać, że gdybym się nie spierał i przystał na darmowy pobyt już po pierwszym zdaniu wypowiedzianym przez mojego gospodarza, najprawdopodobniej zostałoby to uznane za niegrzeczne.
Po wyjściu z mieszkania skorzystałem ze swojej drugiej ulubionej aplikacji w Iranie, czyli Snappa, będącego odpowiednikiem Ubera. Dodam, że nikt przeciwko niej nie protestuje, jak niektóre tęgie głowy w kraju nad Wisłą. Po blisko 2 kilometrach znalazłem się przy wejściu do meczetu Nasir-ol-molk, który na pierwszy rzut oka jest bardzo niepozorny. Wejście do niego jest trochę schowane i można mieć problemy, by wejść do środka, jednakże po kilku chwilach także znalazłem się wewnątrz.
Muszę przyznać, że po różowym meczecie spodziewałem się nieco więcej, jednakże nie mogłem oczekiwać też zbyt wiele. Jego główną atrakcją są kolorowe witraże wpuszczające do środka przebłyski światła słonecznego, którego jak na złość nie było wtedy zbyt wiele.
Po wyjściu z meczetu udałem się do XVII-wiecznego ogrodu botanicznego, zwanego Eram Garden. Odległość pomiędzy meczetem a ogrodami była już nieco większa i oscylowała w okolicach 8 km. Po raz kolejny wezwałem taryfę i udałem się na miejsce. Niestety, w marcu jeszcze nie wszystko kwitło mimo cieplejszego klimatu, więc nie był to ogród w jego najpiękniejszej postaci. Nie brakowało jednak zwiedzających, którymi w dużej mierze byli sami Irańczycy, którzy gromadzili się tam całymi rodzinami. Było to też miejsce lubiane przez pary młode, które robiły sobie w tym miejscu okolicznościowe sesje, a przynajmniej tam mi się wydaje.
Przed zrobieniem tego zdjęcia, zapytałem, czy mogę takowe wykonać. Usłyszałem „Yes”. Po chwili zapytałem również o to, czy strój widoczny na zdjęciu jest tradycyjnym perskim ubraniem weselnym. Ponownie usłyszałem „Yes”. Nie jestem jednak pewien, czy kobieta cokolwiek zrozumiała i czy to nie było jedyne słowo, którym władała w języku angielskim.
Możliwe więc, że są to jakieś inne stroje, ale było tam więcej takich kobiet, jak i mężczyzn w podobnych stylizacjach, uśmiechających się do obiektywów. Coś jest z tym weselem na rzeczy. W Eram Garden spędziłem kilkadziesiąt minut. Godziną, która wyznaczyła mi czas wyjścia poza bramy obiektu była godzina posiłku, ponieważ żołądek domagał się czegoś na ząb. Powoli kierowałem się w stronę najbliższej restauracji, co chwilę robiąc jakieś krótkie pauzy, z racji tego, że wokół mnie działo się coś interesującego.
Dłuższą chwilę spędziłem przysłuchując się umuzykalnionym Irańczykom, którzy śpiewali na ulicy jakieś perskie hity. Wydawać by się mogło, że były one dość popularne, ponieważ po drugiej stronie zgromadziły się perskie dziewczyny, które razem z irańskim muzykiem śpiewały refren. Nie mogę powiedzieć, bym znał się na śpiewie niczym Zapędowska, jednakże muzyka niewątpliwie wpadała w ucho. Na tyle mocno, że czasem uruchamiam sobie nagrane wideo i wczuwam się w klimat, podobnie jak jedna z papużek, którą widzicie na głównym zdjęciu tego felietonu.
Ona też słuchała. Czy chciała to nie wiem, bo najpewniej wziął ją tam właściciel, aczkolwiek nie odleciała w siną dal, więc gatunek muzyczny musiał jej odpowiadać. Pożegnałem się z nią kilkoma fotkami i poszedłem szukać perskiego żarła. Znalazłem je dość szybko, bowiem po niecałym kilometrze, a po ilości miejscowych wewnątrz mogłem być pewien, że warto tutaj czymś się posilić. Podchodząc do baru, poprosiłem o angielskie menu, będąc przekonanym, że choć z jeden egzemplarz powinien się znaleźć. Niestety byłem w błędzie, lecz palcem wskazano mi ładnie ubranego staruszka, który siedział przy oknie. To on był szefem całego obiektu i rozmawiał po angielsku, a gdy dowiedział się, że nie ma angielskiego menu dostał ataku nerwowego.
Bo przecież było! Jak mogliście zgubić?
Z Lahestanu do nas przyjechał, a Wy nie macie dla niego menu?
Ty, tak Ty – szukaj!
Po drodze wykonał z 3 telefony do innych osób, ciągle drążąc temat menu. Jakbym wiedział, że tak to się potoczy, to najzwyczajniej w świecie wziąłbym coś na ślepo, bo perska kuchnia jest na tyle genialna, że i tak w 80% trafiłbym na coś, co by mi smakowało. Gdy się rozłączył, powiedziałem mu by po prostu coś dla mnie zamówił, jako szef wie co jest godne polecenia. Tak więc otrzymałem deser, sok pomarańczowy, sałatkę, pitę (która była wymieniana co 2 minuty, bo już była zimna) oraz jako danie główne smażony ryż na ostro z przepyszną jagnięciną. Ze swojego doświadczenia mogę powiedzieć, że mięso to w Iranie jest bardzo powszechne, będąc jak filet z kurczaka w polskich domach. W wyniku tego, w przeciwieństwie do Polski, jagnięcina jest tam niezwykle tania.
Finalnie, okazało się, że angielskie menu się znalazło. Knajpkę poleciłem moim polskim znajomym, którzy zjawili się tam kilka godzin po mnie. Jedzenie zamówili już samodzielnie, a szef całego przybytku mógł odetchnąć spokojnie i pracownicy mogli odetchnąć spokojnie, że nie będą musieli szukać go po raz kolejny. Po posiłku miałem mały zawrót głowy – gdzie udać się teraz? Padło na Persepolis, przecież to tylko 50 km… taksówką.
O Persepolis wspominałem trochę w swoim pierwszym, dość ogólnym wpisie. Miasto w starożytnej Persji, założone przez Dariusza I w 518 lat p.n.e. Istny relikt czasów, który warto było odwiedzić, ponieważ zachowało się tam całkiem sporo zabytków. Niech zaszczytne miejsce na liście dziedzictwa UNESCO mówi za siebie.
Jestem bardzo zadowolony, że udałem się właśnie w to miejsce, ponieważ przynajmniej mam nowe zdjęcie profilowe na wszystkich portalach społecznościowych. To właśnie tam, poznałem Zahrę i jej przyjaciółkę, a jak się okazało, także ich mamy. Historia tego, w jaki sposób się poznaliśmy jest dość zaskakująca i zabawna. W Persepolis znajdują się bowiem grobowce, które są nieco oddalone od głównych ruin. By dostać się w to miejsce, trzeba trochę się powspinać. Nie zniechęciło mnie to, pogoda była ładna, a czasu nie brakowało by to zrobić. Przy drugim z nich, na murku siedziały dwie dziewczyny, które słuchały perskiej muzyki i robiły sobie zdjęcia. Były na tyle daleko od całej reszty, że mogły poczuć się tam swobodnie.
Chcąc zrobić zdjęcie całego grobowca, uchwyciłem je na zdjęciu. Jedna z nich zaczęła machać, a ja byłem przekonany, że chce bym usunął zdjęcie, na którym się znalazła. Było wręcz przeciwnie, chciała drugie i ładniejsze. Jakże zaskoczyła mnie, gdy powiedziała że skądś mnie kojarzy. Zagadka rozwiązała się, gdy padło słowo couchsurfing. Na moim koncie napisałem krótkie ogłoszenia z datami przyjazdu do konkretnych miast, które pojawiły się lokalnym użytkownikom serwisu.
Gdy Zahra powiedziała, że chyba mam imię na K, to już całkiem zdębiałem, ale przecież miała rację.
Wtedy wyciągnęła swoją lustrzankę, a ja miałem swoją sesję. Niedługo potem otrzymałem zaproszenie na wspólną szafranową herbatkę z ich matkami oraz małą porcję witamin z lokalnych cytrusów. Zeszliśmy więc na parking, gdzie dowiedziałem się, że słodząc herbatę przez całe życie robiłem to źle.
Początkowo nie chciałem słodzić, bo nie robię tego w Polsce. Wszystkie Panie zachęcały mnie jednak by to zrobić, bo będzie smaczniej i lepiej. Zgodziłem się więc, wrzucając kostkę cukru do środka. Widząc ich dziwne uśmiechy zapytałem co poszło nie tak, niedługo potem otrzymałem poprawną instrukcję używania kostki cukru. Należy włożyć ją do ust, najlepiej między zęby. Herbata przechodzi wtedy przez cukier, słodząc cały trunek, który trafia wprost do naszego przełyku. Z pewnością nie jest to rozwiązanie ekonomiczne, ponieważ cukier dość szybko się rozpuszcza, ale raz na jakiś czas można spróbować czegoś nowego.
Na pewno pamiętacie poniższe zdjęcie z poprzedniego wpisu:
Po blisko godzinie rozmów o Polsce, Iranie oraz wspólnych zdjęciach dostałem propozycję jazdy do centrum miasta. Niestety odmówiłem, ponieważ oczekiwałem na moich znajomych, którzy niedługo wcześniej dojechali do Persepolis taksówką. Oni również poznali czym jest ta’arof, ponieważ taksówkarz nie chciał pieniędzy za 50-kilometrowy kurs. Nie mniej jednak wymieniliśmy się numerami i wciąż jesteśmy „in touch” na WhatsAppie, podobnie zresztą jak z całą resztą irańskiej ferajny, którą poznałem przez te siedem dni.
Po powrocie do miasta, wraz ze znajomymi, spotkaliśmy się z Saeedem. Udaliśmy się do lokalnego pubu, prowadzonego przez jego znajomego. Alkohol zastąpiła nam sisha, a dołączyła do nas jakaś mało rozmowna Niemka oraz Fereszte, z bransoletą na dłoni. Porozmawialiśmy, niedługo potem zmieniając lokal na restaurację, gdzie zjadłem dizzy. Było to coś a’la strogonow wraz z pitą i tłuczkiem. Połowę pity rwało się na kawałki, wrzucało do dodatkowego naczynia i zalewało wywarem z zupy. Całą resztę, czyli mięso, warzywa ubijało się metalowym tłuczkiem na papkę, którą nakładało się na nieposzarpaną część pity. Należało jeść to razem, czyli najpierw łyżeczka zupy z poszarpaną pitą, a następnie pita posmarowana pastą z całej reszty. Całość przypominała trochę imieninowe, polskie smaki.
Poniżej krótkie wideo, które trochę pomoże zrozumieć proces konsumpcji.
Niedługo potem nastąpiło pożegnanie z Saeedem, który okazał się jedną z najbardziej pozytywnych postaci całego wyjazdu. Na dworzec autobusowy pojechałem z Fereszte, dla której należy się pełen szacunek za umiejętność jazdy w irańskich warunkach. Nie do końca jednak umiała rozmawiać po angielsku, więc gdy powiedziałem jej, że jest naprawdę odważna jeżdżąc po tych drogach, zrozumiała, że boję się z nią jechać. Przez następne 5 kilometrów odkręcałem to nieporozumienie, ale chyba się udało, bo otrzymałem jeszcze wyprawkę w postaci owoców, które były niezwykle słodkie.
Będąc wewnątrz autobusu do Yazd zdałem sobie sprawę, że dwa dni w Shirazie były dwoma najlepszymi podróżniczymi dniami w moim życiu. Zacząłem zastanawiać się dlaczego, bo bywałem przecież w czystszych miejscach czy z ładniejszymi widokami. Doszedłem do prostego wniosku – po prostu otworzyłem się na ludzi, co jak do tej pory nie zdarzyło mi się na żadnym wyjeździe. Dzięki temu poznałem całą esencję Iranu, dla której gościnność jest fundamentem.
Ciąg dalszy nastąpi…
No Comments