Bezpieczeństwo. Słowo – klucz i uniwersalna wymówka gwarantująca postawienie na swoim przy wprowadzaniu kolejnych praw ograniczających swobody obywatelskie. Póki co pomysłowość i – przede wszystkim – prawo do prywatności pozwalały ludziom skutecznie radzić sobie w tej nierównej walce ze stale zmniejszającą się strefą komfortu. Niestety, ale te piękne czasy powoli odchodzą w niepamięć.
Na początek, aby was trochę rozgrzać – kapka nostalgii:
Lata dziewięćdziesiąte. Lipiec, okolice Zalewu Solińskiego w Bieszczadach. Tato zabrał mnie i brata do domku letniskowego swojego kumpla na tydzień. Dorośli spędzali czas jak to się wtedy miało w zwyczaju: pogaduchy, piwko, czasem grill, wieczorem wódeczka. Smarkateria natomiast zwiedzała pobliski lasek i okolice, uczyła się pływać oraz łowić ryby. Wszystko samodzielnie, bo nikomu się nie chciało tego pilnować. Pamiętam, jak raz nadepnąłem gołą stopą na haczyk pozostawiony przez jakiegoś wędkarza – delikatnie go wyciągnąłem starając się nie płakać (koledzy patrzyli…), obmyłem ranę, obsikałem, nałożyłem plasterek i wróciłem do zabawy. A wszystko tak żeby tato się nie dowiedział, bo bym jeszcze w skórę dostał za nieuwagę.
W sumie to tylko jedna z wielu takich historii, które miały wspólny mianownik sprowadzający się do stwierdzenia: „nie wiem jakim cudem ja to przeżyłem”. Powiecie, że przesadzam i robię z igły widły, ale wyobraźcie sobie dzisiejszą narrację tego wydarzenia:
„Skandal w Polańczyku! Dziecko nadziało się na hak wędkarski, ojciec pod wpływem alkoholu!”
Fejs od razu zaroiłby się od SJW plujących jadem na mojego tatę, na wędkarzy, na lokalne władze i policję.
Na szczęście wtedy to nie było problemem i to wcale nie ze względu na raczkujący internet czy słabą dostępność aparatów fotograficznych. Po prostu mało kogo takie rzeczy obchodziły, ludzie znacznie bardziej trzymali się własnych spraw, a jeśli już kogoś podglądano to były to gwiazdy telewizyjne. Prywatność była przywilejem szarego człowieka. Dobrem, o którego wartości nie zdawaliśmy sobie wtedy sprawy.
W Chinach, gdzie mieszkam już od czterech lat, kamery są dosłownie wszędzie (ostatnio pojawiają się nawet przy śmietnikach, aby sprawdzać czy ludzie segregują odpady), a na domiar złego mają funkcję rozpoznawania twarzy i połączony z tym system oceny obywateli. To nie kolejny odcinek Black Mirror tylko rzeczywistość, która już na dobre zadomowiła się w Państwie Środka, a (obym się mylił) prędzej czy później zawita również na Stary Kontynent.
Teraz małe zadanie dla was – zróbcie sobie rachunek sumienia ze wszystkiego co zrobiliście w ciągu ostatniego miesiąca. Następnie wyobraźcie sobie, że cały czas towarzyszyłby wam Pan Policjant bacznie obserwujący każdy wasz ruch i cichutko notujący sobie coś tam w podręcznym notatniku. Czy popełniliście jakieś przestępstwo? Zakładam, że nie, ale i tak podejrzewam, że mając świadomość, iż ktoś na was patrzy, wasze życie zmieniłoby się nie do poznania. Nie będąc gołosłownym sam przyznam się do największych zbrodni jakich ostatnio dokonałem:
- przeszedłem przez ulicę dwa metry od pasów dla pieszych, bo nie chciało mi się nadkładać drogi
- użyłem pod nosem obelżywych słów w stosunku do motorowerzysty oraz jego (niebędącej w pobliżu) matki, który jechał ulicą patrząc się w telefon
- wytrzepałem dywan do rzeki/kanału, bo tam najbliżej są poręcze, które takie trzepanie umożliwiają
- przypadkowo wyrzuciłem plastikową butelkę do pojemnika „odpady organiczne”, nie chciało mi się babrać w śmieciach więc ją tam zostawiłem
Niby do Hitlera jeszcze trochę mi brakuje, ale okiem Strażnika Miejskiego dałoby się tu pewnie uzbierać z pięć stówek w mandatach. Na szczęście system nie działa jeszcze tak dobrze, żeby ze 100% prawdopodobieństwem rozpoznać nagranego delikwenta i automatycznie wysłać mu mandat, więc wszystkie moje zbrodnie uszły mi na sucho. Póki co, bo taki stan rzeczy nie będzie trwać w nieskończoność.
Technologia wkraczająca w każdy aspekt naszego życia to nie tylko wygoda, ale i kolejny sposób na identyfikację i poznanie kolejnych szczegółów z życia użytkownika. Nosząc ze sobą telefon możemy zostać namierzeni z dokładnością do kilku metrów, a rezygnując z gotówki dajemy bankom kompletną wiedzę na temat tego jak gospodarujemy pieniędzmi. Oraz tego skąd je bierzemy.
Tu nasuwa mi się kolejny wesoły przykład:
Ktoś remontuje dom. Jak to w Polsce – korzysta z urlopu, a żeby mu się nie nudziło to poprosił przyjaciela o pomoc. Powolutku malują sobie ściany, kładą płytki czy co tam jeszcze jest do roboty. Gadają o głupotach: grach, nowych filmach, pracy, ładnych dziewczynach. Standard. Po skończeniu pracy rozpalają małe ognisko w ogródku, smażą kiełbaski, popijają czymś fajnym. Wszystko oczywiście na koszt remontującego dom, w końcu tak się może odwdzięczyć za pomoc. Wieczorem panowie rozchodzą się do swoich domów, humory dopisują, każdy jest zadowolony. Każdy oprócz Fiskusa.
Od razu zaznaczam, że będę mocno przesadzał, ale akcja nosząca górnolotnie brzmiącą nazwę „uszczelnianie systemu podatkowego” może doprowadzić i do takich bareizmów jak poniżej:
Zarzut nr 1: Samodzielne przeprowadzanie prac remontowych przy braku odpowiednich kwalifikacji oraz zezwoleń.
Zarzut nr 2: Zatrudnianie pracownika „na czarno”, bez umowy, składek zdrowotnych i emerytalnych oraz przy płacy poniżej kwoty minimalnej.
Zarzut nr 3: Oszczędzanie na wynajęciu profesjonalnej ekipy budowlanej to oczywisty zysk, od którego powinien zostać odprowadzony należny podatek.
Zarzut nr 4: Praca dorywcza w okresie urlopowym bez zgody kierownika jest wzbroniona. Uwaga – dotyczy tylko urzędników państwowych.
Zarzut nr 5: Rozpalanie ogniska na własnej posesji również podlega regulacjom prawnym. W niektórych gminach jest całkowicie zabronione, zaś wszędzie podlega karze do 500 złotych za palenie materiałów organicznych (tj. suche liście i gałęzie z pobliskich drzew).
W tym miejscu prosiłbym o nieczepianie się szczegółów, bo o ile np. do pomalowania ściany nie potrzebne są zezwolenia, to już zabawa przy elektryce wymaga wykwalifikowanego specjalisty, który ma na to papiery. W powyższych przykładach nie chodziło mi o konkretne ustawy tylko szersze spojrzenie na całokształt, na fakt, że prawo stało się tak skomplikowane, by zwykła osoba nie ukończywszy studiów adwokackich nie mogła w 100% stwierdzić co jest legalne, a co nie. Każdemu zdarzyło, albo w końcu zdarzy się nieświadome złamanie prawa.
Czy jest zatem jakaś recepta na ten stan rzeczy? Oczywiście – Prywatność.
Gdybym mieszkał w Rosji, gdzieś daleko na Syberii i miał chatkę w głębokim lesie to bardziej martwiłbym się o wilki, aniżeli o straż miejską sprawdzającą czy przypadkiem nie palę papierosa zbyt blisko przystanku autobusowego. Przykład oczywiście abstrakcyjny, ale mam nadzieję, że rozumiecie o co mi chodzi, bo zasada jest prosta:
Im mniej o tobie wiedzą, tym mniejsza szansa, że ktoś wykorzysta jakąś informację na twoją niekorzyść.
To chyba najlepszy moment na przerwanie tego felietonu – trochę się rozwlókł, a ja nawet jeszcze nie wspomniałem o tym, co zainspirowało mnie do pisania, czyli ideologii współdzielenia jako sposobie na ochronę prywatności i zachowanie swobód obywatelskich. O tym będzie w kolejnym artykule, a póki co zapraszam do sekcji komentarzy. Dzisiaj pytaniem przewodnim jest:
Google płaci bonem na kawę o wartości $5 za możliwość zeskanowania twojej twarzy. Poszedłbyś na taki układ? A jeśli nie to ile kaw mogłoby cię przekonać?
No Comments