Zaskoczenie. Nawet bym powiedział, że szok i niedowierzanie. Byłem, obejrzałem, żyję. Diuna Część druga. Druga część, pierwszej części drugiej ekranizacji Diuny to film, na który poszedłem bez jakichkolwiek oczekiwań. Czy dowieźli?
Oj dowieźli
Wszelkie skojarzenia z Diuną, jakie miałem do tej pory związane były z wersją z lat osiemdziesiątych i książką. Po obejrzeniu i przeczytaniu doszedłem do wniosku, że żeby się nadymał i pękł, to wiernej ekranizacji zrobić się zwyczajnie nie da. Za dużo wszystkiego. A tu patrz. Villeneuve (którego pieszczotliwie nazywam Uwuwuewue) pokazał, że można zrobić film, który śmiało mogę określić mianem epickiego, a trzeba Wam wiedzieć, że za tym słowem przesadnie nie przepadam. I cholernie się cieszę, że wybrałem się na seans do kina. Żadna ilość cali w domu nie dałaby mi takiego kopa po zmysłach.
Szczerze co sądzę? Jestem gotów powiedzieć ze spokojnym sumieniem, że to jeden z najlepszych filmów science-fiction jakie widziałem w ciągu ostatnich kilku, czy nawet kilkunastu lat. Wierność materiałowi źródłowemu, jakość wszystkiego od prezentacji postaci i świata, przez efekty specjalne… No poezja po prostu.
Diunę, na tle filmów, jakie ostatnio jest nam dane oglądać wyróżnia w mojej opinii to, że twórcy potraktowali widza poważnie.
Jeśli ktoś miał możliwość zapoznać się z uniwersum, to wie, że całość dzieje się za jakieś 8 tysięcy lat. To co od naszych czasów przetrwało jest uniwersalne na każdym etapie cywilizacji. Wojna, chciwość, walka o władzę, śmierć i to, między innymi rzecz jasna, jest motorem napędowym historii. Nie, Diuna Część druga nie jest filmem akcji, nie jest historią na miarę Avengersów, gdzie wszystko dzieje się tak, jakbyśmy chcieli. Tutaj waśnie między rodami i knucia frakcji religijnych trwają przez stulecia.
Pierwsza część była w opinii niektórych trochę „przegadana”, ale czegóż się można było innego spodziewać po filmie, który ma nam, widzom, czasem nieobeznanym z książkami, przybliżyć jak działa imperium rządzone przez Padyszacha Shaddama IV z Domu Corrino? Żeby miało sens, trzeba wyjaśnić i piękne w tym przypadku jest to, że twórcy filmu traktują nas, widzów, jak dorosłych. Nie ma „zdurniania” fabuły, jak to czasem ma miejsce w innych produkcjach. Ma to swoją wadę, bo niestety, albo stety, trzeba cały czas mieć się na baczności i choć ładny, to jednak nie jest to film, na którym można pochłaniać bezmyślnie popcorn. Nawet w czasie seansu, na którym byłem, jak ktoś nie uważa, to się zwyczajnie zgubi. Zupełnie niechcący słyszałem jak pani w rzędzie za moim, co jakiś czas dopytywała swojego partnera o szczegóły po scenie, która ewidentnie wymagała skupienia. Coś za coś. Ja się tam cieszę, choć pewnie niektórzy uznają to za wadę. No cóż. To nie jest w takim razie kino dla nich.
Trochę się muszę poczepiać, żeby nie było, że film jest idealny
Mam delikatny zgryz z kilkoma rzeczami. Pierwsza, to machinacje Bene Gesserit. Przez stulecia kombinowały i mieszały, tłukły w biedny lud fremeński propagandę, że pojawi się Lisan Al Gaib, dosłownie Mesjasz, który z ponurej, choć zaskakująco ślicznie sfilmowanej, pustyni zrobi im Arrakis chlupiącą wodą płynącą. Jak najłatwiej wpłynąć na przesądny lud? Wystarczy im naobiecywać, ubrać to w ładną historyjkę i pomysł sam się sprzeda. Od tysiącleci działa, więc nie ma powodu, żeby za kilka tysiącleci nie zadziałało.
Zmontowana przepowiednia, której Paul Atryda, jest najwyraźniej bohaterem, jest czymś, co napędza Fremenów do działania, czego idealnym, podręcznikowym przykładem jest Stilgar, fantastycznie zagrany przez Javiera Bardema. Stilgar wierzy, Stilgar wie, bo przepowiednia i tak było napisane. Szkoda tylko, że szczegóły tej całej profetycznej kabały są podawane widzom dopiero jak są istotne dla fabuły. Woda życia, czerwiowe popłuczyny i istotność łez Wiosny Pustyni, czy jak się tam Chani nazywała, pojawiają się dopiero kiedy są potrzebne. Ja rozumiem, że tłumaczenie tego wszystkiego, żeby nie wiem jak widz był uważny sprawiłoby, że film miałby o dobre kilka godzin więcej, ale tutaj trochę można było inaczej.
Kolejny zgryz, zaskakująco, to jedna z decyzji odnośnie obsady. Wspomnianego Padyszacha Shaddama IV gra nikt inny jak Christopher Walken. I przyznam, że średnio mi osobiście do tej roli pasował, ale parsknąłem śmiechem strasznie, bo oprócz memicznego krowiego dzwonka z Saturday Night Live, stanął mi przed oczami teledysk z 2001. W tym to roku Fatboy Slim wydał piosenkę pod tytułem Weapon of Choice. Mowa w niej o używaniu głosu jako broni. Ciekawe. Zupełnie jak opisywany w Diunie Głos, używany przez Bene Gesserit, używania którego Paul uczył Fremenów. A druga zwrotka każe chodzić w nierównym rytmie, żeby nie przywołać robaka/czerwia. Jak tam nie mówią o Diunie, to jestem modelką. Ale wracając do Walkena, o umiejętnościach tego, jak by nie patrzeć, wybitnego aktora, rozmawiać raczej nie trzeba, bo są bezdyskusyjne. Po prostu spodziewałem się w tej roli kogoś innego. Nie, nie wiem kogo, ale Walken w mojej opinii nietrafiony.
Ostatnie, do czego się przyczepię zanim przejdę do wizualiów to, z niezrozumiałych przyczyn, czarno białe fragmenty filmu. Kiedy odwiedzamy, koncertowo obrzydliwych, Harkonnenów na Giedi Prime zaczyna się robić polska kronika filmowa. Nie wiem dlaczego Uwuwuewue uznał ten zabieg za konieczny. W kilku innych miejscach też jest jakoś tak szaroburo, ale tu trzeba kogoś z wiedzą i kwalifikacjami, żeby to wytłumaczył.
I uwierzycie, że to tyle rzeczy, do których mogę się czepić?
No dobra, Zendeya mi średnio pasowała, ale to tylko dlatego, że w klasycznej ekranizacji Sean Young była uosobieniem elegancji i godności, której w tym przypadku brakło. Kiedy Paul ogłasza przed plemionami południa, że jest ich Mesjaszem, czy kiedy bierze księżniczkę Irulan za żonę, Chani, która powinna rozumieć, dlaczego jej ukochany robi co robi, to rzuca się niczym wesz na grzebieniu. Focha się niczym nastolatka i dosłownie brakuje mi sceny, w której trzaska drzwiami. Pewnie by taka była, ale nie ma nigdzie drzwi, którymi można trzasnąć. W zasadzie to nawet nie Zendeya mi nie leży, tylko to, w jaki sposób zagrała, ale tutaj niech się Uwuwuewue tłumaczy, bo to on jej przecież kazał.
Wcześniejsze adaptacje, że o książce nie wspomnę, prezentują Chani jako mądrą, wyważoną i doświadczoną ciężkim życiem na Arrakis kobietę. W filmie Diuna Część druga ta postać zachowuje się jak rozkapryszona gówniara, której strasznie nie pasuje, że jej chłopak, który właśnie dochrapał się tronu imperialnego i uratował jej lud, musi wejść w polityczny mariaż, żeby swoją pozycję ulegitymizować. Szczerze, to w ogóle nie podoba mi się takie odejście od materiału źródłowego, bo nie przypominam sobie, by Chani odjechała na robaku w stronę wydm rozległych. W związku z tym, co się teraz „odjaniepawla” w kinematografii okołohollywoodzkiej, obawiam się, że jeśli powstanie część trzecia, a wszystko raczej na to wskazuje, to materiał źródłowy pójdzie całkiem w odstawkę. A szkoda.
Jeśli o obsadę chodzi, kontynuując wątek aktorski, to czapki z głów. Czepiłem się Walkena, ale nawet jeśli nie pasuje w moim odczuciu do roli, to nie mogę powiedzieć, że zagrał źle. W sumie, to chyba nie było jednego złego aktora w całym filmie. Timothée Chalamet, mimo, że młody chłopak, zaświecił talentem, że aż miło patrzeć. Od zahukanego i mocno zagubionego chłopca, przez starającego się nauczyć fremeńskich obyczajów amatora, po faktycznie przerażającego lidera, zdolnego wypowiedzieć wojnę Wielkim Rodom. Warsztat na na tyle rozległy, że wiarygodnie oddaje każdy z etapów drogi bohatera i oglądało się to z przyjemnością.
Rebecca Ferguson jako Lady Jessica. Machinacje i knucie też trzeba umieć zagrać. Jak słowo daję, dawno nie widziałem takiego popisu, który sprawia, że szczerze nienawidzisz ciężarnej. Javier Bardem jako Stilgar był fantastyczny, choć nie powiem, że scenariuszowo podobało mi się to, jak za każdym razem jak się najmłodszy od Atrydów w zadek podrapał piał, że „tak było zapisane”.
Harkonnenów też zagrali koncertowo. Podtrzymując tradycję, że Harkonnen obrzydliwy jest i oblechem ma stać, Stellan Skarsgard się wspiął na wyżyny. Jak słowo daję, aż mdło się robiło od tego jak skutecznie został ucharakteryzowany. Wręcz namacalna oślizłość kapała z ekranu. Dave Bautista, którego poczynania aktorskie śledzę od jakiegoś czasu, rewelacyjnie wcielił się w niestabilnego i tchórzliwego Rabbana.
No i mój faworyt – Austin Butler jako Feyd Rautha. Ja wiem, że brak brwi i charakteryzacja robią robotę, ale facet przyprawiał mnie o gęsią skórkę (a nie zdarza się to każdego dnia, możecie mi zaufać) w każdej scenie, w której brał udział. Tak zagrać psychopatę, to trzeba mieć talent, szczególnie z pokrętłem wykręconym na pozycję „kompletny szajbus” . Nie żartuję mówiąc, że czułem się trochę nieswojo patrząc na sadyzm tej postaci. Florence Pugh jako księżniczka Irulan mogła by być trochę więcej widoczna, tym bardziej, że kanonicznie cała historia jest opowiadana przez nią, ale nie będę się czepiać. Zagrała dobrze. No i Thanos Brolin jako mocno sponiewierany Gourney Haleck. Bez komentarza. Poezja.
Powiedzieć, że Diuna to uczta dla oczu, to jak nic nie powiedzieć
Ilość scen, które wywołały we mnie klasyczne „wow”, nie do policzenia. Co kilka minut miałem w głowie myśl, że to ujęcie nadawałoby się na plakat. Albo tapetę na kompie. I jak oni to zrobili, że piach jest, po prostu, ładny? CGI nie wygląda, a powinno być widoczne. Wiadomo, że pewnych rzeczy nie da się zrobić w praktyczny sposób, ale powiem szczerze, że ani raz nie trafił się efekt specjalny, który zwracałby na siebie uwagę. Ujęcia, praca kamery. To jest coś, czego opisać nie umiem. Zrzuty ekranu zamieszczone w tym tekście, to nie są pozowane materiały promocyjne, tylko kadry z filmu. Cała Diuna Część druga jest taka. I dołożyć do tego muzykę… Ach i och. Rewelacyjna ścieżka dźwiękowa autorstwa Hansa Zimmera, na sali kinowej stawiała włosy na karku, ale nie wiem czy dałbym radę posłuchać tego osobno, w sensie, że bez filmu. Razem współgrają fenomenalnie, ale osobno… No cóż, kwestia gustu. Pana Zimmera szanuję, więc złego słowa nie powiem, ale biegł po płytę raczej nie będę.
Pamiętając, że nawet gluty mają uczucia, muszę na koniec podzielić się swoimi. Trzeba naprawdę dobrych aktorów, żeby wycisnąć z postaci, które znam, jako fan książek z tej serii, aż tyle dobrego. Relacje między bohaterami są ukazane bez zbędnego owijania w bawełnę. Jak coś ma się zadziać, to się zadzieje. Fremeni, jako lud mocno zżyty z pustynią pilnują reżimu wody jak osiedlowy ciawares godziny otwarcia Żabki. Nie ma, że trup sobie poleży niewyssany. Każda woda jest ważna, więc nawet jeśli Stilgar zwraca uwagę, że puszczenie pawia, czy płakanie jest BARDZO niemile widziane, to jednak widać, że zależy mu na przetrwaniu. Relacje Paula i Chani, Paula i Stilgara, czy Paula i Gourneya Halecka. Jak Stilgar wręcz domaga się, żeby go Paul zastąpił (co wiąże się ze śmiercią zastępowanego) ten odpowiada, że mowy nie ma, bo nie będzie sobie sam „noża tępił przed bitwą”. Po tym widać dobrego lidera i nie powiem, dobrze się to oglądało.
Ale mimo tego wszystkiego Diuna Część druga, co stwierdzam z uporem, nie jest filmem dla każdego
Tutaj niezbędny jest widz świadomy, bo nie wszystko tu jest czarne i białe. Knucia, machinacje, polityka, religia i wpływ tego wszystkiego na bohaterów naprawdę męczy. Do tego tempo całego filmu, które można by dopracować sprawia, że łatwo idzie się zgubić temporalnie, bo to co w filmie trwa kilka minut, dzieje się na przestrzeni miesięcy.
Zaskakująco cieszę się, że ten film skończył się wtedy, kiedy się skończył. Chyba nie zniósłbym kolejnych minut, mimo tego, że całością jestem zachwycony, bo choć te prawie trzy godziny mi się nie dłużyły, to jednak potrafiły wyprać mentalnie. Że o przyklejeniu się do fotela w kinie nie wspomnę.
Czy Oskary się posypią w tym roku w stronę Diuny? Szczerze, to nie wiem, ale bez kozery stwierdzam, że Diuna Część druga powinna kilka statuetek dostać.
7 replies on “Recenzja filmu Diuna: Część druga”
Nie bez kozery powiem, że recenzja zacna. Natomiast czasu brak przewlekły sprawia, że niestety najprawdopodobniej skazany będę na 55 calowy odbiornik w zaciszu salonowym.
Jak do tego jeszcze dojdą dobre głośniki z Dolby, to wcale nic nie tracisz oglądając to w domu. Tym bardziej, że przerwę możesz zrobić zawsze, jak chcesz. Film ma prawie 3 godziny 🙂
Każda metoda dobra, bo film wart obejrzenia. Teraz, jak już ochłonąłem, to jakoś mniej mnie uwiera, że nie mam IMAXa w okolicy.
Mieć jedno, a iść drugie
Ja do tej pory mam dwa filmy, które po obejrzeniu w kinie, chcę do nich wrócić i obejrzeć w domu. Pierwszy to Batman z Pattinsonem, a drugi to właśnie druga część Diuny.
Dobry i ciekawy wpis. W trakcie poszukiwania w sieci potrzebnych informacji trafiłam na ten artykuł. Wielu osobom wydaje się, że posiadają rzetelną wiedzę na ten temat, ale tak nie jest. Stąd też moje pozytywne zaskoczenie. Chciałbym podziękować tu za Twoje działania. Będę rekomendował to miejsce i częściej tu zaglądał, żeby przejrzeć nowe artykuły.
W trakcie poszukiwania w sieci informacji znalazłam ten artykuł. Wielu osobom wydaje się, że posiadają odpowiednią wiedzę na opisywany temat, ale niestety tak nie jest. Stąd też moje ogromne zaskoczenie. Czuję, że powinienem wyrazić uznanie za Twój trud. Będę polecał to miejsce i często tu zaglądał, by przejrzeć nowe artykuły.