Amazon, czy chcemy tego czy nie, największa księgarnia na tej planecie, którego ja osobiście wielokrotnie chwaliłem za szybkość i ceny pakietów filmowo-growych nie jest gigantem bez powodu. Gigantem zostaje się na plecach. Najczęściej własnych pracowników, ale nie o jasno udokumentowanych wałach jakie Amazon robi dzisiaj mowa. Jest grubo, bo okazuje się, że te wszystkie książki co je kupujemy, to już nie będą nasze.

Okazuje się, że ta cała EULA, ta umowa użytkownika, co jej nikt nie czyta i zazwyczaj zgadza się na nią, bo kto ma czas to w ogóle czytać, to jednak jest ważny kawałek tekstu. W tym tekście, którego nikomu nie chce się tłumaczyć z legalijskiego na polski znajdują się czasem takie kwiatki, że mucha nie siada. No i Amazon, za przykładem innych, wcześniej oświeconych (w tym Ubisoftu, któremu oczywiście wyszło to na dobre hue hue) wpadł na pomysł, żeby grzebać. No i wygrzebał, w zasadzie trzy rzeczy warte uwagi.

Kindle Paperwhite
Kindle Paperwhite / fot. Amazon

Kindle, jako urządzenie jest znane i lubiane. Nie bez powodu. Jako jedno z pierwszych (jak nie pierwsze) urządzenie wyposażone w ekran wykonany w technologii e-ink, symulujący papier i nie zabijający nam wzroku backlightem, miał możliwość połączenia się z siecią i pobrania, na już, świeżo zakupionych książek. Żeby nie było, zakupionych na własność i trzymanych na własnym, już dawno temu zapłaconym, urządzeniu. Można było, rzecz jasna czytać dalej z Internetów, bo jak podłączony do sieci, to na bieżąco ssie co mu trzeba, ale jak ktoś jechał na, takie wakacje, na przykład, do Parzęcina, do babci, gdzie Internet i wieści o nim przekazywane były jedynie w ustnych przekazach ludowych, to taki download się przydawał.

No i Amazon wymodził, że pobierania nie będzie

A co? Jak szaleć, to na bogatości. W sumie, nie ma tego złego, bo w dobie szerokokątnego Internetu, co w pełnym rozwarciu działa niemal wszędzie… No właśnie nie. Bo o ile pierwsza rzecz, czyli wyłączenie możliwości pobrania jest uciążliwa, ale nie dziwna w dzisiejszych czasach (choć w mojej wcale nie tak skromnej opinii, powinna być uznana za dziwną) to niosąca za sobą dość poważne implikacje. Otóż. Jak się okazuje, to teraz nie jesteśmy, uwaga, nie jesteśmy właścicielami książki, którą kupiliśmy, a jedynie dostajemy do niej dostęp. Wychodzi na to, że trzeba się przyzwyczaić do tego, że w sumie to nic nie jest nasze. To trochę jak z mieszkaniem w bloku z wielkiej płyty. Niby twoje, ale spółdzielnia co miesiąc wysysa z ciebie pieniądze i przeznacza je, jak żona, na nienamierzalne rzeczy.

Zacznie się 26 lutego, czyli w sumie za kilka dni, jak na datę powstawania tego tekstu. Co to oznacza dla klienta końcowego? To, że nawet jak sobie książkę kupisz, legalnie, masz ją na Kindlu, czy innym dowolnym urządzeniu, na którym da się to użyć, to nie możesz swojego, legalnie zakupionego e-booka przenieść na inne, swoje własne, wcześniej zapłacone urządzenie. Dlaczego? Bo nie. Bo nie jesteś właścicielem czegoś, co kupiłeś, a jedynie posiadaczem licencji na użytkowanie, w określonych przez wspomniane wcześniej EULA, warunki.

Kindle, Pobieranie i transfer przez USB
Kindle, Pobieranie i transfer przez USB / fot. The Verge

Ja rozumiem DRM. Naprawdę. Piractwo, czy to książek czy filmów to naprawdę poważna sprawa i nie ma co się szczypać, najczęściej po zadku dostają nie takie giganty jak Amazon, tylko ten szary żuczek autor, któremu miało na konto kapać, a nie kapie. Dawne pliki z książkami miały swoje zabezpieczenia, które, nie czarujmy się, były do złamania tak łatwe, że nie ma o czym mówić, ale co z nowymi? Okazuje się, że nowe książki mają zabezpieczenia o wiele bardziej zaawansowane i nie pozwalają nikomu na robienie sobie kopii, kiedy tylko sobie zamarzy, o czytaniu bez dostępu do Internetów nie wspomnę. Złożyć jedno z drugim i okazuje się, że Amazon, dumnie prężący cyfrową pierś, jako największa księgarnia zmienia się w największą cyfrową bibliotekę. I to nie taką normalną, tylko taką jak twoja była. Z problemami i dziwnym uzależnieniem od twoich pieniędzy. Nie jesteś właścicielem i będziesz się z tego plebsie cieszył. Tak przynajmniej ja to widzę. Szkoda tylko, że w trosce o własną kabzę ukarali własnych, uczciwych klientów. Jak mamy dziadunia, który chce sobie czytać gdzie chce i nagle nie może, to co? Na darmo był przekonany, że kupił, a tu się okazało, że jednak nie kupił?

Ciężki to temat, bo opcja „nie masz i się ciesz” to nic nowego w branżach rozmaitych

Nie wiem kto zapoczątkował tę durną modę, ale podejrzewam, że rozlazło się to jak łańcuszek na fejsie, a jedyne lekarstwo, jakie na to widzę, to głosowanie portfelem i bojkot tego typu zagrywek. Tylko dlatego, że są niekonsumenckie. I wiem, tak wiem, klient nie święta krowa i na pewne ustępstwa też musi być przygotowany, ale dość jest dość.

I nie to jest najśmieszniejsze w tej całej historii. Jak wspominałem wcześniej, Amazon wymyślił trzy rzeczy, a ja na razie opisałem tylko dwie. Po pierwsze, DRM, nowy format i nie ma przeproś. Po drugie, żadnego ściągania sobie plików i żadnego, broń was świętości wszelkie przez was wyznawane, żeby sobie na domowego kompa przesłać plika, ponieważ nie i koniec.

Po trzecie – najśmieszniejsze. Amazon wymyślił, że już „kupione” (i tu cudzysłów nie jest przypadkowy) przez was książki, skoro i tak nie są waszą własnością będzie sobie według własnego uznania edytował. Śmieszne? Wcale nie. Jakiś czas temu aferka wybuchła, że z kont ludziom książka zginęła. O ironio – 1984 r. George’a Orwella. Fakt, że kasę oddali, ale lepszego żartu napisać nie mógł nikt prócz rzeczywistości. Mnie tam foliowy kapelutek w głowę nie uwiera za często, ale tłumaczenie, że to błąd wydawniczy jakoś średnio do mnie trafił.

Kindle Books
Kindle Books / fot. Amazon

Mało tego. Za mało im, że mogą sobie kasować książki z twojego konta kiedy chcą, to jeszcze mogą uwaga EDYTOWAĆ książki, które już zostały napisane, skorygowane, przeedytowane, wydane i kupione. I w sieci jest cała lista pozycji, w których namieszane jest tylko dlatego, że np. użyty w treści język, gryzł z teraźniejszą poprawnością polityczną. Takiego Roalda Dahla na przykład wzięli i ocenzurowali. Nawet wielkie gazety się o tym swego czasu rozpisywały.

Nie wiem jak wy, ale ja jestem oburzony. Jak to nie jest cenzura, to ja nie wiem co to jest. Wychodzi jednak na to, że Amazon nie zrobił niczego nielegalnego, bo przecież przeklikaliśmy sobie na spokojnie „I Agree”.

Ale co się grubasie czepiasz? Dożywotnią gwarancję dostępu dostałem, ej. Ja na to odpowiem tylko jednym pytaniem: „Na pewno?” Bo dożywotnia w legalijskim brzmi szalenie podobnie do polskiego, ale wcale nie oznacza tego samego. Najczęściej, z tym, co sam spotkałem, mowa o kilku latach dostępu na wspieranym urządzeniu. A nie trzeba daleko szukać (tak Apple mam na myśli), żeby znaleźć przykłady, że urządzenie dzisiaj wspierane jutro wspieranym nie będzie.

Jaki wniosek można z tego wysnuć?

A no taki, jaki przewija się w wielu tekstach, nawet na tej stronie, w ramach tego jak nas dymają. Tutaj też. Kiedyś czytanie książek było, przynajmniej dla mnie, odskocznią od ponurej rzeczywistości. Człowiek kupował tego pdfa, bo miejsca nie zajmował, siadał do kompa, czy telefonu, czy tabletu, czy czegokolwiek i po prostu czytał. Teraz? Teraz będzie inaczej. Teraz będzie trzeba się przyzwyczaić, że nie jestem właścicielem książki, a jedynie „wypożyczaczem”. I o ile bycie wydymanym przez bibliotekarkę bywa mokrym snem dla wielu, tutaj nie sądzę, że będzie fajnie. Co w takiej sytuacji? Piracić?

Nie wiem. Nie namawiam, ale powoli coraz bardziej zaczynam rozumieć. A w międzyczasie rozejrzę się po promocjach Ikeły za nowym regałem na fizyczne książki. Tych nikt nie przepisze jak stoją u mnie w domu, na mojej własnej równie jak one same – opłaconej półce.

źródło: The Verge, goodereader, Telegraph

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *