Jak pierwszy raz zobaczyłem Lenovo Moto Z to byłem trochę zmieszany i nastawiony bardzo sceptycznie, bo więcej rzeczy mi się nie podobało niż podobało. Ale właśnie, tak to jest jak swoją opinię opiera się głównie na grafikach prasowych i zdjęciach, które pojawiły się w sieci. Dlatego też dobrze, że mogłem nowej, flagowej Motce przyjrzeć się bliżej na targach IFA 2016 i w końcu wyrobić sobie o niej konkretne zdanie. I co? Jest lepiej i coraz bardziej przekonuję się do tego smartfona.
Do smartfona, ale też pomysłu z modułami Moto Mods. Wystarczyło się chwilę pobawić, sprawdzić jak działają, poprzekładać i powiedzieć sobie pod nosem – kurde, to naprawdę dobrze działa i na pewno jest bardziej przemyślane niż modułowe rozwiązania od LG. Ale nie mam zamiaru tutaj ciągnąć jakiegoś porównania i pisać w czym moduły od Lenovo są lepsze od tych, które kiedyś pokazał LG. Bo to, że są już nie ulega wątpliwości i z całym przekonaniem mogę powiedzieć, że Lenovo Moto Z to obecnie najlepszy modułowy smartfon jaki do tej pory pokazano.
Ale zanim napiszę trochę o modułach, jeszcze skupię się przez chwilę na samym smartfonie. Na początku był mi tak obojętny jak to, co Rihanna zjadła dzisiaj na śniadanie. Po zaprezentowaniu 4. generacji Moto G myślałem, że z „Zetką” będzie podobnie, tyle tylko, że po prostu będzie lepsza w środku. Teraz jest trochę inaczej, ale nadal nie uważam, że to najlepszy smartfon ever, no chyba, że weźmiemy pod uwagę tylko smartfony od Lenovo. Moto Z jest wykonana z dużą dbałością, ale na pewno nie należy do tych najładniejszych. Mnie najbardziej przeszkadza czytnik linii papilarnych, który wygląda tak, jakby ktoś umieścił go na siłę, mówiąc coś w rodzaju „o cholera, projekt już skończony, ale zapomnieliśmy o czytniku!”. Do specyfikacji nie można mieć zastrzeżeń, bo jest Snapdragon 820, aż 4 GB RAM i nawet wyświetlacz AMOLED w rozdzielczości 2K, ale ze względu na grubość nieco ponad 5 milimetrów – sprzęt jest lekki, ale ramka trochę wbija się w rękę – udało się zmieścić baterię 2600 mAh, a aparat – mam wrażenie – wystaje jeszcze bardziej niż w Galaxy S6. Ale za równo na wygodę korzystania z tak cienkiego smartfonu i niewielką pojemność baterii jest rozwiązanie, o którym w następnym akapicie.
Moduły przyczepiamy za pomocą magnesu, a komunikacja ze smartfonem odbywa się przez specjalne złącza z tyłu obudowy. Zacznę od dwóch modułów – dodatkowa klapka, którą producent określa jako Shell i moduł z dodatkową baterią, także w wersji zaprojektowanej przez Kate Spade New York. Ale po kolei. Shell to po prostu sama klapka, która pozwala nam jeszcze bardziej spersonalizować telefon. Bo w zasadzie zmieniając same plecki, zmieniamy wygląd telefonu. I tak, plecki mogą być wykonane z różnych materiałów (jak np. drewno czy skóra), ale też mieć różną fakturę. Mnie najbardziej spodobała się ta czarna, którą widzicie na głównym zdjęciu – jakiś bliżej niekreślony, ale fajny materiał z parcianym wzorem. Shell trzyma się na magnes i najlepsze jest to, że po doczepeniu do telefonu, aparat już nie wystaje, a jest na równi z całą obudową. Może być też trochę grubsza obudowa, która ma w sobie dodatkową baterię o pojemności 2220 mAh (8,2 Wh), która niemal dwukrotnie wydłuży czas pracy telefonu. Minus jest taki, że smartfon nie jest już taki smukły i trochę więcej waży.
Obudowa na tył smartfonu kosztuje 19,99 dolarów, a ta z dodatkową baterią już 59,99 dolarów. Zakładam więc, że będzie to odpowiednio 79-99 złotych i 199-239 złotych, jeżeli w ogóle takie dodatki będą dostępne w Polsce.
Niewątpliwie najbardziej interesującym modułem jest nowy moduł aparatu, który został pokazany właśnie na IFA 2016 i w którym technologii dołożył Hasselblad. To trochę tak, jakbyśmy do smartfonu podłączyli całkiem dobrej klasy kompakta. Moduł „łapie” się tyłu obudowy i możemy uruchomić go na dwa sposoby – albo przez przycisk umieszczony na obudowie modułu albo po prostu klikając w ikonę aparatu. Wtedy wysuwa się obiektyw i można działać. Dostajemy 10-krotny zoom optyczny, ksenonową lampę błyskową, fizyczne przyciski spustu migawki i przybliżania/oddalania, optyczną stabilizację obrazu, a także możliwość zapisu zdjęć w formacie RAW. Szkoda tylko, że moduł nie ma dodatkowej baterii i energię ciągnie z tej niewielkiej w smartfonie i kosztuje 299 dolarów (jakieś 1200 złotych).
Był też moduł z projektorem i głośnikami JBL SoundBoost. Udało mi się zrobić zdjęcia niestety tylko temu pierwszemu, który na okągło puszczał pokazówkę na stoisku Lenovo. Podobno jest to ten sam projektor, który był w tablecie Yoga 3 Pro. Moduł waży 125 gramów i może wyświetlić obraz o przekątnej 70 cali i maksymalnej rozdzielczości 480p. W przeciwieństwie do modułu aparatu, projektor ma wbudowaną baterię 1100 mAh, co w połączeniu ze smartfonem da jakieś 3 godziny wyświetlania obrazu. Trzeba jednak powiedzieć sobie wprost – 50 lumenów szału nie robi, więc jeśli nie zgasimy światła to seansu nie będzie.
Głośnik z kolei – podobnie jak inne moduły – ma podstawkę i dysponuje łączną mocą 6W (dwa głośniki po 3W).
Przynam, że teraz, po tym co zobaczyłem na targach IFA 2016, nie mogę doczekać się aż Moto Z trafi do mnie na testy. Już teraz wiem, że to najlepszy modułowy smartfon, ale zastanawia mnie przede wszystkim jakość pracy i bateria o pojemności 2600 mAh, która przy ekranie 2K wygląda słabo. Motyw z modułami jest całkiem dobrze przemyślany i przede wszystkim przyszłościowy, patrząc na konstrukcję i możliwość prostej adaptacji czegoś jako modułu. Świetne jest też to, że moduły w zasadzie działają w trybie „on the go”, bo wystarczy jest dołączyć bez konieczności wyłączania smartfona. Oby tylko nie skończyło się na zapowiedziach i mam nadzieję, że kolejne, ciekawe moduły też się pojawią.
One reply on “Lenovo Moto Z – coraz bardziej przekonuję się do tego smartfonu”
Nie jest tak źle, fajnie się go trzyma jeśli ma tą czarną klapkę co na zdjęciach.