Długo zbierałem się do tego, by zacząć pisać kolejną część moich opowiastek. Przeszkadzało mi w tym kilka rzeczy — uczelnia, sprawy osobiste, jak i permanentny brak motywacji do otworzenia laptopa i wklepywania literek. Nie mniej jednak wczoraj usłyszałem w radiu piosenkę Agnieszki Chylińskiej i powiedziałem sobie dość. Teraz wiem, że następna część nadejdzie niedługo, a do mojej głowy znów zaczną napływać historie, którymi chcę się podzielić. Trochę obawiam się jednak tego, że nadmiar wspaniałych wspomnień zachęci mnie do otworzenia kilku podróżniczych stron z lotniczymi okazjami, a w konsekwencji aplikacji mojego banku. Zachęci mnie do złego, czyli kolejnej podróży, która znów zmieni moje spojrzenie na świat — tak jak chwile spędzone w Yazd, o których zaraz Wam opowiem.
Wpierw jednak zachęcę Was do spojrzenia w poprzednie części mojej relacji z wyprawy do Iranu – część pierwsza, czyli Iran okiem Geeka i część druga między innymi o Shirazie. Jeden artykuł przerodził się w serię, która jest dzisiaj kontynuowana, a to jeszcze nie koniec. Dziś uruchomimy wehikuł czasu i udamy się do Yazd, miasta, które w mojej głowie będzie kojarzyć się z pyszną baklawą, alkoholem i wspaniałymi ludźmi, którzy wyrastali na mojej drodze jak grzyby po deszczu. Zastrzegę tylko, że w tej części będzie mniej imion i personalnych zdjęć — tak asekuracyjnie, by nikomu nie robić problemów.
Nim jednak znalazłem się w podróży, musiałem dostać się na dworzec autobusowy. Byłem przekonany, że trzeba będzie skorzystać z taksówki, która jest w Iranie tak tania, że nasi taksówkarze o tym nawet nie śnili w najgorszych koszmarach. W Polsce opłata za przekręcenie stacyjki jest większa, niż kilkunastokilometrowy kurs w kraju dawnej Persji. Od tego obowiązku uwolniła mnie Fereszte, znajoma Saeeda, której pojechaliśmy wręczyć bransoletkę, ale to już wiecie z poprzedniej części. Będąc w autokarze, nieco się zszokowałem, bo nie do takiego standardu byłem przyzwyczajony w kraju nad Wisłą. Co prawda kupiłem bilet autobusowy na nocny autokar dumnie zwany klasą VIP, ale nie spodziewałem się, że za 4 złote dostanę tak wiele.
Przede wszystkim, nie brakowało mi miejsca. Mogłem rozłożyć nogi, opuścić oparcie — zamknąć oczy i spać. Nie zrobiłem tego ani przez sekundę, mimo że jazda trwała około 5 godzin. W każdym momencie wypatrywałem czegoś nowego przez szybę, pomimo tego, że otaczały mnie ciemności. Kątem oka czasem udawało się zauważyć wierzchołki gór, które z racji swojej wysokości były pokryte śniegiem. Oderwałem nos od szyby dopiero wtedy, kiedy nadszedł posiłek. Pomarańcz, banan, jabłko, ciasteczko i sok pomarańczowy — wszystko w cenie biletu. Co jakiś czas umilałem sobie podróż jakąś przekąską, by w okolicach 6 rano dojechać na dworzec w Yazd. Miasta mojej największej irańskiej przygody, w którym poznałem gościnność i metody rozwiązywania codziennych ograniczeń, spowodowanych prawem koranicznym.
Wpadnij do mnie, żony nie ma!
Kiedy wysiadłem z autobusu, udałem się chwilkę na dworzec autobusowy, by podładować baterię w aparacie w jednym z dostępnych gniazdek. Wokół mnie było dość sporo podróżujących, a prócz tego wewnątrz znajdował się posterunek policji. Przypuszczam, że lokalni mogli się tam zgłaszać w razie jakichś problemów, aczkolwiek nie wiem, jak duże mają oni zaufanie do tej służby. Przypuszczam, że raczej wolą jej unikać. Otoczony dużą ilością Irańczyków, wyciągnąłem otrzymane ciasteczko i zacząłem konsumpcje, bo byłem już nieco głodny. Czas śniadania nieuchronnie się zbliżał, więc trzeba było pomyśleć o tym, by wyruszyć do centrum miasta. Bateria była już prawie naładowana, a mój żołądek tylko zachęcał mnie, by iść coś zjeść. Ponownie uruchomiłem więc Snappa i zacząłem oczekiwanie na taksówkę. Problem w tym, że była to dość popularna destynacja dla kierowców tejże firmy taksówkarskiej. Przyjeżdżało ich tam bardzo dużo, a ja mogłem tylko przypuszczać, które auto przyjechało właśnie po mnie. W aplikacji pojawiała się rejestracja, ale naprawdę ciężko było się przestawić na te perskie znaczki. Pukałem więc w szybę i zadawałem szybkie, krótkie pytanie:
SNAPP?
Dość szybko dostałem twierdzącą odpowiedź. Pakuję się więc do auta, jedziemy. Kierowca po usłyszeniu słowa Lahestan zaczął powtarzać je jak w transie, kiwając przy tym głową. Zadał jeszcze kilka pytań w stylu „Iran ok, Iran good, hmm?”. Dość szybko przerwał mi moją odpowiedź, wskazując na telefon, mówiąc, że coś nie tak, a przynajmniej próbując coś mi wyjaśnić bez znajomości angielskiego na poziomie wymaganym do takiej sensownej komunikacji. Przy użyciu translatora, okazało się, że wziął nie tego pasażera, więc wróciliśmy się na dworzec. Tam jednak mnie nie wysadził, bo okazało się, że jedziemy z tym drugim w podobnych kierunkach. Ja jechałem do Świątyni Ognia, a on mieszkał gdzieś w okolicy.
On, czyli 25-letni Muhammad, który potrafił mówić po angielsku w stopniu komunikatywnym. Zapytał o imię, wiek, kraj, żonę — dość regularny jak na Iran zestaw pytań. Odpowiedziałem mu w zasadzie na wszystko, zaznaczając, że nie mam jeszcze obrączki na palcu. Wtedy on pokazał mi swoją i powiedział, że dzisiaj jej nie ma, mogę do niego wpaść. Jak chcesz, to ogarnę Ci miejsce do spania, jedzenie też będzie. Co najlepsze, mam motor to sobie pojeździmy po mieście! Propozycja była kusząca, aczkolwiek wymieniliśmy się numerami i na tym to się zakończyło. Głównie dlatego, że moi kompanii znaleźli fajnego gospodarza na tę noc i z perspektywy czasu wiem, że gdybym pojechał z Muhammadem, to ominąłby mnie więcej niż tuzin fantastycznych przygód.
Ogień, który nigdy nie gaśnie.
Po wyjściu z taksówki i pożegnaniu z Muhammadem byłem już obok wybranej przeze mnie tajemniczej destynacji. Nim jednak kupiłem śmiesznie tani bilet, zdecydowałem się wydać pieniądze na coś innego – irański chlebek i świeżo wyciskany sok z granata. Usiadłem więc przy stoliku w barze, zauważając przy tym białą ścianę spisaną w każdym miejscu przez turystów. Jak się okazało, przy kasie były mazaki i można było coś od siebie napisać. Uważnie szukałem wpisu jakichś Polaków, ale niestety nie udało się takiego zlokalizować. Wziąłem więc czerwony mazak i namalowałem flagę, dodając przy tym krótkie i treściwe:
Po małym posiłku przeszedłem na drugą stronę ulicy, kierując się do celu moich odwiedzin. Od razu dało się zauważyć inny klimat tego miasta. Mówię tutaj nie tylko o temperaturze, wynikającej z pustynnego umiejscowienia miasta, lecz także innego nastawienia mieszkańców. Wciąż byli oni bardzo uprzejmi, szukali kontaktu, ale można było wyczuć znacznie większe przywiązanie do religii.
W Shirazie czerwona szminka, szpilki i tona makijażu nie była widokiem z kosmosu. Yazd jawił się w innych kolorach — pomarańczy i czerni. Wynikało to ze słońca odbijającego się od specyficznej zabudowy starego miasta oraz tych wszystkich chust, zakrywających włosy tamtejszych kobiet. Nie było żadnego urozmaicenia, wszystko wyglądało dość monotonnie, wedle kanonów tamtejszych zwyczajów i bogobojności. Dotarłem do bramy, w której kupiłem bilet wstępu za 200 000 IRR, co w przybliżeniu daje jakieś 4 złote. Moim oczom ukazał się bardzo ciekawy budynek, choć skromny w swej prostocie. Przed nim znajdowały się ławki, wokół których rosły krzewy. Na samym środku było coś w rodzaju oczka wodnego, które dodawało uroku całej scenerii. Wciąż nie widziałem jednak ognia, który znajdował się wewnątrz budynku.
W tym momencie nasuwa się pytanie, o jakim ogniu mówię. Jest to wieczny ogień, który jest święty dla Zaratusztrian, czyli wyznawców zaratusztrianizmu. Płonie on w Yazd od dwóch tysięcy lat! Szanse, że ktoś z Was słyszał o takiej religii, są dość niewielkie. Niezależnie od tego, sporo zwyczajów zostało z niej przeniesionych do judaizmu, a w konsekwencji do chrześcijaństwa oraz islamu. Niektórzy badacze twierdzą, że wiara w Sąd Ostateczny, w niebo i piekło, mesjasza i diabła pochodzi właśnie z zaratusztrianizmu. Nie mnie to oceniać, bo nie jestem teologiem, ale myśląc zdroworozsądkowo, wydaje się to być realne, ponieważ religia ta jest znacznie starsza od wyznań dzisiejszych czasów.
Szacuje się, że obecnie w Iranie wciąż żyje niemal 50 tysięcy Zaratusztrian, dla których miejsce, które odwiedziłem, jest święte. Zainteresowanych tematem przekierowywuję do Wikipedii, która dysponuje większym zasobem wiedzy na temat tego wyznania.
Każda religia ma swój znak rozpoznawczy. Dla chrześcijaństwa jest to krzyż, dla islamu półksiężyc, a dla judaizmu gwiazda Dawida. Oczywiście, wyznań jest znacznie więcej, lecz ja odniosę się tylko do tych najpopularniejszych w mojej ocenie. W przypadku Zaratusztrianizmu mówimy Faroharze, którego możecie zobaczyć na poniższej fotografii wraz z wytłumaczeniem dla symboliki poszczególnych elementów.
Jako całość odzwierciedla drogę duszy człowieka od momentu jego narodzin, do momentu śmierci. Prócz samej świątyni, obok znajdowało się skromne muzeum opisujące dzieje tejże religii oraz prawdy wiary. Prócz mnie, w tamtym momencie znajdowała się jedna niemiecka wycieczka i kilka postronnych osób, być może wyznawców. Miejsce to nie wywarło na mnie jakiegoś ogromnego wrażenia, jednakże miło było się zapoznać z kolejną cząstką irańskiej historii, bowiem zarasztusztrianizm był kiedyś religią państwową na terenie dawnej Persji. Pod wpływem naporu Islamu liczba wyznawców spadła, ale wciąż zwyczaje i tradycje mają się dobrze w części tej niewielkiej społeczności.
Powietrzny pogrzeb i wierze milczenia.
Śmierć jest czymś, co jest nieuchronne, podobnie jak koniec tego artykułu. Czeka każdego z nas, gdzieś w najmniej spodziewanym momencie. Umieramy niezależenie od wieku, wyznania, statusu społecznego — to jedna z tych rzeczy, która łączy każdego z nas, a grubość portfela nie jest w stanie uchronić przed tym momentem, co najwyżej może pomóc odłożyć go w czasie. Kiedy już dusza opuści ciało, nasi ziemscy towarzysze zmuszeni są zrobić coś z ciałem, które z sekundy na sekundę staje się coraz bardziej sine i zimne. Nie będę w tym momencie rozwodzić się nad tym dalej, nie będę mówić o robaczkach i żyznej ziemi. Skoncentruję się na tradycyjnym zaratusztriańskim pogrzebie, który zwany jest powietrznym pochówkiem. Nie jest on już praktykowany w Iranie, z racji obostrzeń nałożonych przez władze, aczkolwiek jest to coś naprawdę interesującego, czemu warto poświęcić, chociaż kilka linijek.
To, co widzicie wyżej, to wcale nie zamek — to Wieża Milczenia. Nie było tam irańskiego odpowiednika Mieszka I, znajdowało się tam jednak wiele zwłok, które zostawały tam pozostawiane na pastwę losu w ceremonii tzw. powietrznego pogrzebu. W tej religii uznaje się, że ciało po śmierci staje się nieczyste i jak najszybciej należy się go pozbyć, by nie zanieczyścić żywiołu ognia i wody. W rzeczywistości wyglądało to mniej więcej tak, że ciała były składowane na samym szczycie, z czego szczególnie zadowolone były padlinożerne ptaki jak chociażby sępy. Nie trzeba było czekać więc długo na rozkład ciał, ponieważ rozkładać nie miało się co, pozostawały same kości. Te po pewnym czasie wrzucano do specjalnie przygotowanego dołka i posypywano wapnem. Po pewnym czasie chemia zrobiła swoje i nie było już nic — oczywiście do czasu dostarczenia kolejnej porcji „człowieczej padliny”.
W mieście Yazd są dwie takie wieże milczenia, które inaczej są określane mianem Dakhm. Są nieco oddalone od miasta, lecz bardzo dobrze widać je z dróg dojazdowych. W sumie łatwo się domyślić, skąd taka, a nie inna lokalizacja — fetor musiał robić wrażenie, więc lepiej było tego nie wąchać w centrum miasta.
Według informacji, na jakie natrafiłem w sieci, ostatnie tego typu pochówki odbyły się w latach 70-tych.
Obecnie jest to niemożliwe, ponieważ zwyczaj ten został prawnie zablokowany. Przyczyną wcale nie był smród, a kilka innych kwestii. Przede wszystkim, dużą rolę odegrał islam, według którego wyznawców taki, a nie inny pochówek to bezczeszczenie zwłok. To jednak nie wszystko — często kończyło się tak, że ciała były… kradzione. Na uniwersytetach brakowało materiału do edukacji studentów, więc Ci bardziej kreatywni radzili sobie sami. Państwo położyło temu kres i obecnie Zaratusztrianie podróżują dokładnie tam, gdzie my, do głębokiego dołu. Różni się tylko gleba — oni mają trochę bardziej sucho.
Tego typu pochówek spotykany jest jeszcze w buddyzmie. Więcej na ten temat możecie poczytać na blogu Marcina Wesołowskiego. Odważni znajdą w sieci zdjęcia z takiego pochówku. Dużo myślałem, czy je tutaj pokazać, ale chyba oszczędzę Wam tego. Na pierwszym planie widzimy sępy z czerwonymi dziobami, a na drugim — a zresztą, uruchomcie wyobraźnię!
Lekarze w Ameryce i tour po meczecie.
W świątyni i okolicach spędziłem około 1,5 godziny. Byłem tam z samego rana, tłumów jeszcze nie było. Po wyjściu miałem ochotę wziąć taksówkę, więc skorzystałem ze Snappa. Niestety z niewiadomych przyczyn taksówkarz nie mógł do mnie dojechać, więc zdecydowałem się na pieszą wędrówkę. Stwierdziłem, że skoro tak zwane „stare miasto” jest wpisane na listę UNESCO, to żal się tymi uliczkami nie poprzechodzić. Uruchomiłem więc mapkę i kierowałem się w stronę zabudowań, które wyglądały niczym ulepione z piasku.
Pośród budynków miejscami wiodła się asfaltowa droga, czasem na tyle wąska, że dwa większe motocykle miałyby problem się rozwinąć. Nie da się jednak ukryć, że całościowo miało to swój ogromny urok. Przed domami często siedziały starsze kobiety, które patrzyły jak mija czas. Jedna z nich sama rozpoczęła naszą konwersację, czego w zasadzie się nie spodziewałem. Przywitała się, zapytała, czy jestem z USA. Kiedy odpowiedziałem, że nie, zaczęła coś opowiadać o swoim synu, który jest tam lekarzem. Nie opowiedziała o nim za dużo, ale mimo wszystko byłem nieco zaskoczony. Kobieta, która wyglądała na ok. 70 lat była w stanie komunikować się ze mną po angielsku, podstawowym słownictwem, ale jednak. To coś rzadkiego, lecz było niezwykle miłe. Niestety, zarówno z jej wyrazu twarzy, jak i wypowiadanych zdań wybrzmiewał smutek i tęsknota za być może jednym synem. Po pewnym czasie przeszła na perski, a ja nie byłem w stanie tego zrozumieć. Ukłoniłem się więc i ruszyłem dalej, robiąc kolejne kroki w stronę centrum.
Stopniowo przybliżałem się do ruchu ulicznego, co było znakiem, że wyszedłem z zabudowań mieszkalnych, wkraczając w strefę ulicznych stoisk, sklepów i ulicznego zgiełku. Przechadzałem się ulicami, przyglądając się codziennemu życiu Irańczyków. W pewnym momencie obok mnie przechodził pewien Irańczyk w garniturze i z walizką. Wyglądał na jakiegoś biznesmena, co jak się potem okazało, miało w sobie cząstkę prawdy. Pracował w jednym z banków, a nasza rozmowa rozpoczęła się do narzekania na pogodę.
– Upał, co?
– Tak, bardzo mi gorąco, w moim kraju o tej porze jest zima.
– Skąd jesteś?
– Polska
– Mam nadzieję, że Ci się tu podoba.
– Tak, jest świetnie! A to dopiero początek mojej przygody.
– Masz chwilę czasu? Coś Ci pokażę!
No i tak poszedłem za nim w jakieś miejsce. Nie wiedziałem za bardzo, gdzie mnie prowadzi, ale widziałem, że zbliżaliśmy się do jednego wysokiego minaretu. Poszliśmy więc do meczetu, gdzie streścił mi w 5 minut historię tej budowli, pokazał grobowiec poprzedniego imama, który jak stwierdził, jest dobrym człowiekiem. Zreflektował się po chwili, że stoi nad jego grobem i „is„ zamienił na „was”. Głupio byłoby się wtedy roześmiać, ale naprawdę był to dość zabawny moment, w którym zorientował się, że nie żyje on od jakichś 20 lat.
Meczet ten nie był spektakularny, lecz mimo tego uwieczniłem go na fotografiach. Przed wyprawą do Iranu nigdy nie byłem w meczecie, choć będąc w Jordanii miałem taki pomysł, by zobaczyć jak to wygląda od wewnątrz. W kraju, w którym kręcili Marsjanina i Indiana Jones miałem jednak dość wakacyjny outfit, krótkie spodenki, t-shirt więc zdecydowałem, że odłożę to w czasie. Wystarczyły trzy miesiące i mogłem nazywać się specjalistą od meczetów dzięki Irańczykom. Po tym krótkim oprowadzaniu pożegnałem się z nowo poznanym znajomym, włożyłem buty i poszedłem dalej.
Młodzi buntownicy.
W Iranie jest naprawdę ciężko być introwertykiem. Nie da się, bo po dniu spędzonym w tym kraju siłą rzeczy musisz zmienić swoje nastawienie. Co godzinę poznajesz kogoś nowego, ktoś chce z tobą zdjęcie bądź z tobą porozmawiać. Idealny kraj dla osób nieśmiałych, które raz na zawsze chcą pozbyć się tego problemu. Jak już wspomniałem w poprzednich częściach, wypad do Iranu miał dla mnie głównie znaczenie antropogeniczne, chciałem poznać jak najwięcej ludzi, wrzucić się do tej kultury po całości i dać się temu ponieść. Dlatego też nigdy nie odmawiałem kontaktu, nie unikałem rozmów, a poznawanie ludzi było moim priorytetem. Gdy więc podeszło do mnie dwóch młodych chłopaków, wiedziałem, że południe znów będzie spędzone w interesujący sposób. Jak sami mi powiedzieli, nie wyróżniałem się w tłumie pod kątem „urody„, lecz miałem duży plecak, co mogło zwiastować, że wcale nie jestem z Iranu.
Ich ciekawość zwyciężyła, a gdy usłyszeli, że jestem z Lahestanu (przypomnę, że tutaj chodzi o Polskę), no to zaczęli weryfikować swoje mity na temat naszego kraju. Jakież było zdziwienie, gdy okazało się, że nad Wisłą wcale nie mówimy po niemiecku, a mamy swój własny język. Po kilku wypowiedzianych chrząszczach, gąszczach i dżdżownicach nie mogli nadziwić się, że można tak mówić na co dzień, dla nich to było coś niesamowitego. Stwierdzili, że mają wolne popołudnie, to oprowadzą mnie po mieście, choć było to nielegalne. By być przewodnikiem dla osób zza granicy, trzeba wystąpić o zgodę do jakiegoś urzędu. Ma to na celu, by przedstawianie informacje były zgodne z linią Ajatollahów, by pokazać to, co trzeba, a czego nie, no to nie. Oni stwierdzili, że mają to w… no właśnie tam. Chodź, będzie fajnie mówili. No i było!
Początkowo myślałem, że jest to martwy przepis. Gdy jednak zaprowadzili mnie do jakiegoś starego więzienia, które zastało zamienione w coś w rodzaju targu z rękodziełem, by wejść do środka musiałem wpisać się na listę jako obcokrajowiec, uzupełniając dane takie jak imię, nazwisko, narodowość, hotel i przewodnik. No i tutaj pojawiły się dwa problemy, a właściwie trzy. Pierwszy z nich to taki, że przede mną siedział policjant w mundurze, który patrzył jak uzupełniam listę. Drugi to taki, że spałem na couchsurfingu, nie mając żadnej rezerwacji hotelowej, a trzeci już znacie. Sprawdziłem na Google Maps nazwę jakiegoś najbliższego hostelu i wpisałem jego nazwę, a sprawę przewodników załatwili oni sami, po persku. Okazało się, że policjant był przyjazny i nie zrobił nam problemów, co było dobrą wiadomością zarówno dla nich, jak i dla mnie.
Podczas oprowadzania wspomnieli mi, że obok jest jakaś kawiarnia, która mieści się na dachu budynku. Będąc tam, można zobaczyć panoramę miasta, więc mogą mnie tam zabrać. Byłem więcej niż usatysfakcjonowany, bo sam bym tam w życiu nie trafił. Opuściliśmy więc stare więzienie i poszliśmy do kawiarni, tam jednak okazało się, że właściciel zrobił z tej panoramy mały biznes. Nie można było tam wejść, bez zamówienia czegokolwiek. Rozwiązanie raczej fair, a sam z tym nie miałem problemów, bo mieli tam szafranowe lody, które miałem ochotę spróbować. Tutaj nastąpił mały impas, bo chciałem zamówić dla każdego, jako takie małe podziękowanie za bycie dla mnie przewodnikiem. Niestety, powiedzieli, że nie mogą, że to oni powinni zamówić dla mnie jako gościa. Postawili sobie za punkt honoru, żebym za nich czasem nie zapłacił. Nie udało się finalnie dla nich nic zamówić, mimo usilnych prób. Myślę, że ta’arof miał na to wpływ.
Zaczęliśmy konwersować na różne tematy. Pokazywałem zdjęcia z Polski, pogadaliśmy nieco o mundialu, niestety wszyscy we trójkę oglądaliśmy mecze polskiej i irańskiej reprezentacji. Oni mogli być dumni, że widziałem grę ich narodowego zespołu z Portugalią, a ja cóż — temat 0:3 z Kolumbią próbowałem przemilczeć. Tematy zmieniły się na polityczne i byłem trochę zaskoczony, jak głośno wyklinają na władze, prezydenta i Ajatollahów. W pewnym momencie chciałem trochę zgasić temat, bo to naprawdę nie było bezpieczne pośród innych ludzi, zważywszy na to, że według szacunków nawet do 30% społeczeństwa należy do Związku Mobilizacji Uciemiężonych, zwanych basidżami. Chłopcy byli sfrustrowani, że nie mogą mieć Tindera, a przywódca religijny ma żonę i kilka kochanek. Każda generacja ma swoje problemy, a te należące do najmłodszej generacji są w dużej mierze powiązane z kontaktami towarzyskimi. Mimo tego, że homoseksualizm jest tam karany z najwyższą stanowczością, to spotkanie geja bądź lesbijki nie jest trudne. Segregacja płciowa od najmłodszych lat odgrywa dużą rolę w kształtowaniu młodego człowieka, czego jak dotąd nie potrafi dostrzec tamtejszy rząd.
Po opróżnieniu pucharka z lodami skierowałem się z „przewodnikami„ ku wyjściu. Wybiegła za nami młoda kobieta w chuście, która okazała się być kelnerką. Okazało się, że zapłaciłem o 70 000 IRR za mało, bo za zdjęcie była jakaś tam opłata, o czym info znajdowało się niby przy wejściu. Stwierdziłem, że nie będę się kłócić, zapłacę, bo to jakieś 1,5 złotych. Dałem 100 000 IRR, lecz miła kelnerka wydała mi 20 000 IRR, przepraszając, ale nie ma brakujących 10 000 IRR w kasie. Machnąłem ręką, bo to są groszowe sprawy, lecz wtedy Reza wyciągnął ze swojego portfela 10 tysięcy riali i włożył mi do ręki. Zapytałem czy oszalał, że daje mi pieniądze ze swojego portfela. W jego mniemaniu byłem jego gościem i jego zadaniem jest dopilnowanie, by wszystko było ok i bez żadnych niedogodności dla mnie. Odmówiłem przyjęcia tego banknotu mimo usilnych prób włożenia mi go do kieszeni. Było to dla mnie coś niedorzecznego, żeby podchodzić do tego w ten sposób, jednakże po trzech dniach w pewnym stopniu rozumiałem już, o co chodzi w ta’arof, więc po krótkiej sprzeczce schował banknot do swojego portfela i poszliśmy dalej.
Pokazali mi kilka innych miejsc, porozmawialiśmy o tym jak wyglądają irańskie wesela. Wedle informacji, jakie mi przekazali, 4 miliony IRR to minimum na posag w biednych irańskich rodzinach. Z szybkich obliczeń wynika, że to jakieś 120 złotych. Wychodzi na to, że mogłem się tam żenić, ale nie ten czas, nie to miejsce. Wolałem to wydać na jedzenie, bowiem obiad zbliżał się wielkimi krokami. W ustach czułem już smak kolejnej porcji grillowanej jagnięciny, a moi towarzysze musieli już lecieć. Szybka wymiana numerów WhatsApp, uścisk dłoni na pożegnanie i każdy z nas poszedł w swoją stronę. Kontakt z nimi mam do dziś.
Pistacje, baklawa i alkohol.
Mimo tego, że w ten dzień podróżowałem raczej samodzielnie, to cały czas byłem w kontakcie z Sylwią i Marcinem. Oni wyjechali do Yazd z samego rana, ja z kolei wybrałem autobus nocny. Wyszedłem na tym lepiej, bo ponoć ich autobus zatrzymywał się na każdym przystanku, co znacznie wydłużyło pokonanie 500 km. Przybyli do miasta po południu, a naszym punktem zbiórki był pewien sklep z turecką baklavą. Czemu akurat tam? Ponieważ przybytek ten prowadził nasz gospodarz z couchsurfingu, u którego mieliśmy nocować. Na miejsce dotarłem pierwszy, zostawiłem plecak i jako zestaw startowy otrzymałem różne rodzaje baklavy oraz herbatę, z racji tego, że nie pijam kawy. Staraliśmy się jakoś między sobą komunikować, lecz nie było to proste, ponieważ nie był on w stanie rozmawiać po angielsku, więc konieczne było wykorzystanie translatora z językiem perskim do jakichś dłuższych zdań. Po kilkunastu minutach dołączyła reszta ekipy i zaczęliśmy planować wieczór.
Nic nie zapowiadało jednak tego, co się wydarzyło, a będę to wspominać najprawdopodobniej do końca moich dni.
Baklavę jedliśmy ok. godziny 17:00, czyli w godzinach zamknięcia lokalu. Nasz gospodarz miał jeszcze trochę rzeczy do załatwienia po pracy, przede wszystkim wspólne zakupy z żoną i dzieckiem. Wziął więc od nas nasze ciężkie plecaki do bagażnika, by nasze plecy nareszcie mogły odetchnąć. Sam do Iranu zabrałem ok. 10 kg bagażu w dość wygodnym plecaku, ale noszenie tego w każde miejsce było naprawdę uciążliwe. Umówiliśmy się, że spotkamy się gdzieś na mieście, kiedy już coś zjemy, a on załatwi swoje sprawy. Okazało się, że irańskie kobiety mają tą samą przypadłość co Polki, co oznaczało mniej więcej tyle, że krótkie zakupy to dla nich rzecz niewykonalna. Po udostępnieniu lokalizacji przez WhatsAppa, natrafiliśmy na siebie na deptaku pośród licznych kolorowych sklepów i straganów. Wtedy też po raz pierwszy poznaliśmy 1,5-roczną dziewczynkę, która była dla nas Hanią. Jej imię było bardzo zbliżone do tego polskiego odpowiednika, więc nieco ją przechrzciliśmy. Wydawało się, że całkiem nas polubiła, coraz częściej lądując w naszych ramionach. Nasi gospodarze szukali kolejnych miejsc do zrobienia zakupów, a my przybraliśmy rolę wujków (i jednej cioci), którzy przyjechali w odwiedziny zza siedmiogórogrodu.
Co jakiś czas wszyscy wsiadaliśmy do samochodu, by pojechać do innego sklepu. Pomimo tego, że było już ciemno, to w przeciwieństwie do Polski, wtedy można było sprzedać i kupić najwięcej. Na ulicach był duży tłok, który bez wątpienia dodawał klimatu naszym przechadzkom. Po ok. 2 godzinach ponownie weszliśmy do auta i to właśnie tam po raz drugi w Iranie pojawił się temat znanych i lubianych procentów. W poprzedniej części pisałem nieco o Shirazie, który słynie z dobrej jakości winogron i szafranowego piwa pędzonego po kątach w wielu domach. Nasz znajomy zarzucił ten temat i był skłonny nam pomóc, byśmy mogli go skosztować. Niestety, ale znajomy znajomego naszego znajomego był poza miastem i musieliśmy obejść się smakiem. Temat zarzuciliśmy więc po raz kolejny w Yazd, co było na swój sposób dość szalone, bo to miasto bardzo religijne. Okazało się jednak, że nie było to dużą przeszkodą, bowiem nasz gospodarz także miał swoją sieć kontaktów, którą był skłonny wykorzystać.
Trwało to naprawdę długo. Nic dziwnego, ponieważ alkohol w Iranie jest całkowicie nielegalny. Prawo szariatu zabrania spożywania alkoholu, a za jego picie można mieć przykre konsekwencje. Z tego prawa wyłączona jest mniejszość armeńska, którą niegdyś przyjął irański rząd, ratując im życie podczas rzezi Ormian dokonanej przez Turków. Oni w swoich domach mogą robić wino na własny użytek, ale jednocześnie muszą pamiętać o tym, by czasem nie poczęstować jakiegoś muzułmanina. Wtedy konsekwencje mogą być naprawdę przykre, więc lepiej po prostu mieć więcej dla siebie i wypić samemu. Nie oznacza to jednak, że muzułmanie stronią od alkoholu — duża część z nich nie pija, ale nie jest problemem trafić na kogoś, kto próbował bądź pije raz na jakiś czas. Saeed opowiedział mi historię o dalszym znajomym, który był nawet uzależniony. Inna sprawa, że nie wiem, jakie jest dla niego kryterium uzależnienia, bo w kraju abstynenckim jedno piwo na pięć dni może być już uznawane za nałóg. Muszę go dopytać.
Nasz gospodarz regularnie wykonywał telefony. Pojechaliśmy w jedno miejsce, by spotkać się z jakimś kolegą, który miał mieć namiar na kogoś innego. Kolejny wykonany telefon, jazda w inne miejsce. Tam spotkaliśmy innego faceta, z którym konwersacja trwała trochę dłużej. Mała gadka, papieros dla chętnych i jedziemy dalej. Było już dość późno i zaproponowaliśmy odpuszczenie tematu, bo to nie było aż tak istotne. Pan X nie poddawał się i za trzecim razem się udało. Zatrzymaliśmy się nieopodal ronda, zjeżdżając na chwilę w pobliże chodnika. Tam już ktoś na nas czekał, z reklamówką, w której było to coś, co później zaczęliśmy konsumować. Wcześniej jednak nasz gospodarz wykrztusił z siebie kilka słów po angielsku, by dać nam małą informację.
– On: Hmm, You know, alcohol very low, very low
– My: O co mu chodzi?, że mało? Ok, no problem!
– Żona: من فکر نمی کنم که شما آن را چک کنید، اما برآورد برای شما!
– My: ?
– On: Sorry, mistake. Alcohol very, very strong
– My: ( ͡º ͜ʖ͡º)
Okazało się, że żona coś tam po angielsku rozumiała. Szybko więc zweryfikowała informację, którą nam przekazał i dzięki temu był on w stanie szybko się poprawić. Czy nas to zmartwiło? Nie, choć przez długi czas byłem przekonany, że spróbujemy tego piwa z dodatkiem szafranu. Pech chciał, że mieliśmy irańską wódkę z winogron, naprawdę mocną, jak się okazało, także smaczną. Wiem, że to źle, gdy wódka smakuje, ale naprawdę znacząco różniła się w moich kubkach smakowych od polskich wyrobów. Nim jednak zaczęliśmy degustacje, nastąpił moment, w którym nie mogliśmy się jakoś skomunikować. Jeździliśmy po mieście, pytał nas o jakiś „garden„, nie wiedziałem, co ma na myśli. Moi współtowarzysze również nie mieli żadnych pomysłów, aż po pewnym czasie pojechaliśmy po prostu do supermarketu. Mimo tego, że znaliśmy się od około 5-6 godzin, oboje opuścili auto, jednocześnie przekazując nam bobasa na tyle siedzenie. Nie było pytań, nie było strachu, było w zasadzie tylko nasze zaskoczenie dotyczące lokalnego zaufania do drugiego człowieka. U nas tego nie ma, każdy patrzy drugiemu na rękę, oczekując rzeczy najgorszych. Oni po prostu wyszli, a Hania trafiła na nasze kolana. Ciocia Sylwia wiedziała jak tą sprawę ogarnąć, a obaj wujkowie patrzyli i nie mogli uwierzyć w to, co się właśnie stało. Hania była jednak dzielna, bo bardzo jej się podobało na naszych kolanach, cały czas się śmiała. To dość niespotykane, ponieważ w moich wyobrażeniach dzieci w jej wieku są dość fochliwe, robiąc „pierożki” tu i tam, gdy ktoś trochę krzywo się popatrzy. Zakupy trwały naprawdę długo, w samochodzie spędziliśmy we czwórkę około 45 minut, może nawet godzinę. Wrócili z jedną dużą reklamówką, którą włożyli do bagażnika. Kluczyk do stacyjki, sprzęgło, gaz — kierunek mieszkanie.
Sam market był już bardzo blisko tychże czterech ścian. Mieszkanie było na jednym z wyższych pięter, więc trzeba było stąpać dość cicho, by nie zbudzić sąsiadów. Podobnie jak w Polsce, są oni mniej bądź bardziej wyrozumiali, a że my poniekąd łamaliśmy lokalne prawo, choć z pozoru musieliśmy być grzeczni. Lokum było dość ciekawe, wyłożone dywanami w każdym możliwym skrawku podłogi. Nie było stołów, więc po wzięciu prysznica i rozpakowaniu swoich „manatek”, siedzieliśmy po turecku w centralnym punkcie pokoju. Obok nas hasała Hania, która miała w nosie, że jest trochę po północy. Trochę ją zabawialiśmy, ponieważ mama zabrała się za przygotowanie posiłku dla nas wszystkich. W menu był ciepły chlebek pita, smażona kiełbaska z ziemniakami, dżem z marchwi, serki, baklava, słodycze — innymi słowy czym chata bogata. Niezależnie od odległości do równika, wszyscy wychodzą chyba z tego samego założenia — na pusty żołądek się nie pije. Zdziwił nas fakt, że w mieszkaniu były kieliszki, ale cóż, widać jacyś podróżnicy już wcześniej przetarli szlaki. Przegryzając chlebkiem, kęsem ziemniaków wypiliśmy po kilka kieliszków. Niektórym przyśpieszyło to sen szybciej, innym nieco wolniej — niezależnie od tego był on potrzebny każdemu z nas.
Swoją eksplorację Yazd zacząłem od samego rana, przymrużając oko w autobusie w zasadzie tylko na kilka chwil. Nie żałowałem jednak tego, że się nie wyspałem — chciałem pochłaniać oczyma jak najwięcej, w każdej porze dnia i nocy.
Pustynia i czas pożegnań.
Ulokowani zostaliśmy w pokoju obok miejsca, w którym spożywaliśmy posiłek. Nie było tam żadnego łóżka, lecz podłoga, na której mogliśmy zmieścić się we trójkę. Gospodarz udostępnił nam coś na wzór materacy, dowolną ilość kocy oraz kilka poduszek. To całkowicie nam wystarczyło do tego, by w spokoju spędzić noc i czuć się w miarę wyspanymi. Przed snem trochę pogadaliśmy jeszcze między sobą i w zasadzie oczy zamknęły się same. Otworzyły się niby po kilku chwilach, ale było już jasno. To był sygnał do tego, że pora już wstać, tym bardziej że zza ściany dobiegał głos Hani oraz jej rodziców. Nie było dla nas zaskoczeniem, że na podłodze pojawiło się śniadanie, które było częściowo powtórką z dnia poprzedniego. Po kilku dniach irańska gościnność stała się czymś tak oczywistym, że nie było w tym nic dziwnego.
Nasi gospodarze zapytali nas, jak chcielibyśmy spędzić dzień, ale w tej sprawie panowała dowolność. Finalnie zostaliśmy zaproszeni do samochodu, by pojechać w stronę piasku, czyli na pustynię. Zlokalizowana była dość blisko, więc przejażdżka nie trwała długo, nie była też męcząca.
Po dojechaniu na miejsce oczom ukazały się wszechobecne wydmy, które niestety były nieco zanieczyszczone różnymi odpadami pochodzącymi z pobliskiego przedsiębiorstwa, najprawdopodobniej produkującego jakieś materiały budowlane, a przynajmniej tak przypuszczam. Do jordańskiego Wadi Rum z pewnością się nie umywa, jednakże warto było tam pojechać, chociażby po to, by Komisarz Photo Company zrobił nieskończoną liczbę fotek w różnych kombinacjach osobowych, a dzięki temu mamy naprawdę fajną pamiątkę. W międzyczasie nasz gospodarz wpadł na super pomysł wjechania autem osobowym na piaskową wydmę, ale cóż — nie wyszło. Trzeba było więc trochę popchać, trochę z prawej, trochę z lewej — w każdym razie mocno.
Tutaj ciekawostka odnośnie do motoryzacji w Iranie, gdzie większość samochodów stanowią Peugeoty 206, które są tam produkowane po dziś dzień.
Saeed miał egzemplarz z 2015 roku, więc prawnie nówka sztuka. Są one tam wciąż produkowane, a ich sprzedaż idzie znakomicie. Na drogach jeździ też trochę Renault i bardzo wiele chińskich wynalazków, o których w Europie nikt nie słyszał. Przez cały tydzień w Iranie widziałem tylko jedno BMW, więc na drogach musi być zdecydowanie bezpieczniej ( ͡° ͜ʖ ͡°).
Po powrocie z pustyni troszkę pojeździliśmy po ulicach Yazd, przy okazji obserwując, jak betoniarka zawadza o linię elektryczną. Małym szokiem było, kiedy kierowca wyszedł z samochodu, wspiął się na górę i ręką przesunął ją w dół. Najwyraźniej musiał wiedzieć, że nie działa albo był po prostu idiotą. Zakładam jednak pierwszą opcję, unikając przy tym obrażania kogokolwiek.
Ruszyliśmy więc dalej, a że z każdą minutą zbliżał się czas naszego odjazdu autokarem do Isfahanu, zaproponowaliśmy wspólny wypad na obiad. Chcieliśmy jakoś odwdzięczyć się za te wszystkie chwile spędzone razem, poświęcony nam czas oraz wspomnienia, które pozostają żywe do teraz. Wybraliśmy się więc do restauracji, do której zaprowadzili nas nasi irańscy przyjaciele z Hanią na rękach. Była naprawdę pokaźnych rozmiarów, a do tego miała jeszcze coś na wzór piwniczek, gdzie można było spożyć posiłek w trakcie upałów. Wyglądało to trochę, jakbyśmy weszli do studni, na której dnie były stoliki i otaczała nas woda we wgłębieniach podłogi. Było to naprawdę fajne i klimatyczne miejsce, do którego udaliśmy się po posiłku, który po raz kolejny był smaczny.
Podczas posiłku zauważyłem małą różnicę w sposobie konsumpcji — w Polsce każdy zamawia dla siebie. Tam każdy wybiera coś, na co ma ochotę, jednak nikt nie jest na tyle nieśmiały, by kosztować tylko swoje danie. Widelce i noże często się więc krzyżowały, raz nabijając wołowinę, a raz grillowaną jagnięcinę i pomidora obok. Dawało to taką fajną atmosferę swobody, co z mojej perspektywy było naprawdę ciekawe. Największym pechowcem okazał się jednak Marcin, który nabierając łyżką coś w postaci zupy, natrafił na… śrubkę. Tak, taką na krzyżak, dość niewielką. Skąd ona się tam znalazła, nie wie nikt, ale wszyscy żyjemy do tej pory, a to najważniejsze. Gospodarz rzucił trochę uwag w stronę personelu, chciał się nawet targować przez tę nieszczęsną śrubkę. My machnęliśmy ręką, skupiając się na czymś ważniejszym — pożegnaniu.
Mieliśmy dla siebie kilkanaście ostatnich minut, które spożytkowaliśmy na rozmowach, zdjęciach i wzajemnym podziękowaniu sobie nawzajem. Najzwyczajniej w świecie było mi wtedy trochę smutno, bo pożegnania mają własne to do siebie, że są dość nostalgiczne. W moim przypadku wynikało to jednak z tego, że czułem się tam jak u siebie, tak, jak gdybyśmy znali się od lat. Zostaliśmy obdarzeni przez to małżeństwo potężną dawką zaufania, troski i poświęconego czasu. Dzięki temu zobaczyłem to, czego normalnie pewnie bym nie zobaczył — typowe życie normalnej irańskiej rodziny, od środka. Wszystko wygląda podobnie jak w Polsce, jednakże największa różnica występuje w priorytetach, pośród których na pewno nie znajduje się pogoń za pieniądzem. Ludzie żyją tam z tygodnia na tydzień, będąc najzwyczajniej w świecie szczęśliwymi, nawet mimo burki, widma nadchodzących konfliktów zbrojnych i kolejnych ograniczeń nakładanych przez rządy Ajatollahów. Z każdej chwili czerpią radość, tak jakby jutra miało nie być.
CIĄG DALSZY NASTĄPI …
No Comments