Tytuł znany każdemu fanowi. Kiedy fanfary gwiezdnowojenne przebrzmią jedyne co pozostaje to rzetelne strzelanie. Jak poszło? Fajne? Kiedy już potwór w postaci mikrotransakcji zdechł i zaczął śmierdzieć bardziej niż zwykle, możemy się wreszcie skupić na normalności. Ale czy na pewno?
No cóż. Kiedy już nie można kupić sobie tego, co sprawiałoby, że jesteśmy przekoksani bardziej niż Kylo Ren na extasy, trzeba to czymś zastąpić nie? No i się udało, ale o tym za chwilę. Zajmijmy się na początek tym, co dla mnie przynajmniej, było najistotniejsze.
Singleplayer w Star Wars Battlefront II
O tak. Ten tryb gry, to coś, co mnie przyciąga w pierwszej kolejności. Jak trzeba to i w multi postrzelam, ale jakoś zawiłości fabularne bardziej mnie interesują. A dzieje się, oj, dzieje. O co chodzi? Od początku.
Po wielu latach zastrzeżeń i wrzasków mniej lub bardziej wojujących, że Gwiezdne Wojny, to w ogóle kobiet nie zawierają, damskich bohaterów nie mają, a do tego szowinizm, meninizm, brak ogłady, kultury i w ogóle – tutaj wcielamy się w postać kobiecą tak bardzo, że bardziej się nie da. Nasza bohaterka, dowódca oddziału elitarnych, imperialnych jak sam Lorth Needa (jak nie wiecie kto to, to wstyd co najmniej. Google, raz!) komandosów. Czarne zbroje mają i strzelają o wiele celniej niż to, co zaprezentowali szturmowcy w filmowej wersji. Zaczyna się niewinnie. Ot, infiltracja statku Rebeliantów, niby nas złapali, a tak naprawdę, to niekoniecznie. Wprowadzenie całkiem niezłe, podstawowe elementy rozgrywki poprowadzone za rączkę, no cacunio. Potem równie nieskomplikowane strzelanie na Endorze (mylnie nazwanym Yavinem, za co niżej podpisany wychłostał się porem ze wstydu), dokładnie w momencie, kiedy druga, lepsza, w pełni sprawna stacja kosmiczna (o Gwiazdę Śmierci chodzi, dla mniej zorientowanych) radośnie eksploduje na orbicie. Skarżę się, tu i teraz, na to, że nie było ani jednego Ewoka do odstrzelenia. Skandal, bo dałbym sobie palec skrócić, ku chwale Imperium, że słyszałem te małe, kudłate worki na śrut. No cóż, nie można mieć wszystkiego. Jak na razie, to wszystko jest wspaniale. No to pora, żeby trochę dać odpocząć zmęczonym nogom. No to polatamy. Tie Fighter prowadzi się pięknie, jak po sznurku. No i super, kolejna misja, tym razem eskorta, WTEM… No i tu mnie trochę poniesie, jak wam zdradzę fabułę, ale nie ma co.
Największa rzecz, jaką się EA i DICE chwalili, to fakt, że będzie wreszcie można zagrać kobietą (ok, niech będzie, się tu czepiać nie mogę) i wreszcie po jedynie słusznej stronie – Imperium Galaktycznego. Szkoda, że zapomnieli, że pierwsze trzy misje to trochę mało, zanim nasza bohaterka Iden Verso, dowódca jednostki specjalnej, wyszkolona w misjach „infiltracyjnych, szpiegowacyjnych i rozpracowującyjnych”, wyszkolona w broni wszelakiej, potrafiąca biegać, latać, skakać i pływać nagle doznaje olśnienia, że Imperium to jednak nie jest takie cacy, jak się do tej pory wydawało i że zaprowadzony przez nich porządek trochę trąci faszyzmem. Bez mrugnięcia okiem przechodzi na stronę Rebelii i zaczyna strzelać do swoich niedawnych towarzyszy broni. Z takim podejściem, to ja się założę, że na stołówce, to sama w kącie siedziała. Nie żartuję. W jednej chwili mordujemy załogę rebelianckiego krążownika, by dosłownie godzinę później plotkować z samą Księżniczką We Własnej Osobie Leią, jak dwie psiapsióły z lat szkolnych. Logiczne.
’Pomijając ten jeden drobny, zbrodniczy fakt, że jednak nie będzie nam dane walczyć ku chwale Imperium w takim zakresie, w jakim byśmy chcieli, to gra prowadzi się całkiem poprawnie. Fabuła jest przewidywalna. Do bólu. W zasadzie z pierwszych scen i dialogów można było wywnioskować wiele, zatem raczej niespodzianek nie ma. Reszty szczegółów zdradzać nie będę z dwóch powodów. Po pierwsze, to nieeleganckie i się nie godzi, a po drugie, to niestety nie mam za bardzo co zepsuć. Kolejny kolosalny babol, jeśli o tryb dla pojedynczego gracza idzie, to niestety przekleństwo gier ostatnich lat. Tak. Tylko cztery godziny. Skandal i świństwo. Szczególnie zważywszy na cenę.
Szkoda, bo mogło być mocniej.
A jak w trybie Multiplayer?
Jaki Bettlefront jest, to każdy widzi. Ludziom, którzy grali w poprzednie części nie muszę mówić, że poza najbardziej klasycznymi z klasycznych trybów, a tych jest pięć, z czego trzy dobre, to za wiele nowego do gry nie wniesiono. Najważniejszy w trybie multi jest rzecz jasna grind. Żeby można było sobie odblokować bohatera, trzeba najpierw na niego zapracować. Nie będę się rozpisywać o kontrowersjach z tym związanych i mikropłatnościach, które do dnia dzisiejszego zostały wycofane, bo na ten temat dostatecznie dużo żółci w internet popłynęło. Dlatego w skrócie.
Co mi pasuje? Różnorodność. Zarówno postaci, klas, bohaterów, map czy pojazdów. Wszystkiego jest dostatecznie dużo, żeby się nie zanudzić na śmierć. Przeciwnicy to ludzie, więc nie ma śmiertelnej przewidywalności każdego ruchu, więc jest bardzo fajnie. Skoro o bohaterach zacząłem, to jest ich cała masa. Od klasycznego Luke’a Skywalkera, przez Rey, Finna aż do Hana Solo. Nawet załapali się tacy ulubieńcy jak Lando Calrissian i Chewbacca. Każda z postaci ma swoje specjalne możliwości i umiejętności, każdą z nich można rozwijać, jest ok. Pojazdów też nie brakuje. Jak się mocno sprężyć, to i Sokołem polatamy, tylko że najpierw trzeba go odblokować.
To co mi nie leży, to wynikający z mechaniki, system nagradzania za mecz, który właśnie skończyliśmy. Mogłoby grosiwa wypadać zdecydowanie więcej, bo jak na razie, to trzeba się solidnie namęczyć, żeby uzbierać na to, na co się chce. Wspomniany Sokół czy Chewbacca, to kilka, do kilkunastu godzin solidnego młócenia i wygrywania, żeby się uzbierało dość, żeby sobie pozwolić. Bez tego, no cóż… Mikrotransakcje zostały wyłączone.
Kolejna rzecz, to wprowadzony, niejako w alternatywie dla możliwości kupienia sobie co tylko chcemy, systemu pudełkowego. Codziennie, po zalogowaniu, dostajemy pudełko. W pudełku jest coś. Ten coś przybliża nas do odblokowania upatrzonych wcześniej rzeczy i w zasadzie tyle. Trochę jak z darmowymi grami na komórkę, które dają możliwość otwarcia sobie skrzynki codziennie. Nie powiem, że jestem specjalnie zachwycony tym rozwiązaniem w grze, za którą trzeba zapłacić wcale nie małe pieniądze.
Mechanika w grze
Jeśli spojrzymy na menu główne, to widać tak naprawdę trzy rzeczy. Kampanię dla pojedynczego gracza, tryb arcade i tutorial. O ile pierwszy i ostatni są zrozumiałe i jasne, to tryb Arcade wymaga nieco wyjaśnienia. Mamy tam możliwość tworzenia sobie własnych scenariuszy bitewnych. Brzmi rewelacyjnie. Może wreszcie uda się jakiegoś Ewoka odstrzelić? A gdzie tam. Można się całkiem nieźle pobawić, ale nie czarujmy się: do ideału mu brakuje. Ograniczenia jakie zostały tam użyte działają jak karbonit. Nie da się, bo nie. Nie można zrobić sobie wolnej amerykanki, na przykład wysyłając armię Klonów z czasów Republiki, na zgraję Ewoków, by ci pierwsi zrobili z nich kotlety. Niektórych frakcji nie można wysłać na niektóre mapy. Bo nie. A szkoda. We wcześniejszych częściach się dało, dawało to mnóstwo frajdy i bez wahania powiem, że dla tych bitew można sobie spokojnie poprzedniczkę odświeżyć.
Te nieszczęsne pudełka. No aż szkoda patrzeć jak się EA rozmienia na drobne jeszcze bardziej. Nie dość, że za grę trzeba było w okolicach premiery wywalić ze dwie stówki, to jeszcze to? Szkoda.
Z czysto technicznych spraw, to w sprawach grafiki nie ma się czego czepiać. Jak już nas przyzwyczaili twórcy gier, porty pecetowe korzystają ze wszystkiego zawsze, zatem nie będę szukał dziury w całym. Ustawień dźwiękowych tak samo – zatrzęsienie. W zasadzie jedyna rzecz, do której mam delikatne zastrzeżenia. Gra nie jest zbyt dobrze zoptymalizowana, więc naprawdę nie ma co do niej startować na sprzęcie, znajdującym się poniżej wymagań minimalnych. O ile opisywany niedawno przeze mnie Wolfenstein II pozwalał na wiele, tak tutaj nie poszalejemy. Szczególnie w misjach, w których można polatać. Inna sprawa, że aplikacja Origin, a bez niej nie da się grać to zło i ona sama bardzo negatywnie wpływa na jakość zabawy. Niezależnie od tego jaki komputer mamy i jak wypasiona z niego maszyna, to Origin spowalnia całość nie do poznania. Założę się o sporą sumę pieniędzy, że wersja DRM free z jakiegoś Goga czy coś chodziłaby o niebo lepiej. Poza tym większych zastrzeżeń nie mam.
Jak się grało?
Jakby grę Star Wars Battlefront 2 podzielić na dwie części, single i multi, to trzeba wystawić dwie różne oceny. W kwestii kampanii i jej fabuły, to powiedzmy, że miewa swoje momenty. Są elementy durne jak filmy Uwe Bolla, ale są też chwile szczerze absorbujące. Można się w nieźle uśmiać, ci bardziej uczuciowi ode mnie może nawet się wzruszą. Jakby wziąć scenarzystę, uwolnić od EA, którego wpływ mocno czuć, dać mu trochę lepszych projektantów poziomów, to Battlefield 3 będzie bombowy.
Multi, choć nie bez wad, to centralna część tej gry. Jak wyciąć z całości wszelkie kontrowersje i dziwne pomysły, to zabawy jest naprawdę sporo i można przy grze spędzić dobre kilkadziesiąt godzin. Czy polecam? W sumie tak, mimo że długość trybu fabularnego to zwyczajna kpina, a za brak możliwości odstrzelenia kilku Ewoków w czasie jego trwania ktoś powinien dostać mocno po premii.
Plusy:
W ogóle jest jakiś singleplayer | |
Fabuła ma swoje momenty | |
Oprawa audio-wizualna na wysokim poziomie | |
Jest z czego i do kogo postrzelać | |
Bywa śmiesznie |
Minusy:
Cztery godziny na przejście kampanii. Jaja sobie robią? | |
Po trzech misjach zwrot akcji, a tak się chwalili | |
Nierówna fabuła, lapsusy logiczne, głupota przeciwników komputerowych | |
Ograniczenia w trybie arcade | |
Pudełka | |
Nie można zamordować wioski Ewoków |
No Comments