Smartfon, tak obiektywnie rzecz biorąc, nie jest platformą do grania. Kulejąca ergonomia płynąca z braku gałek, spustów, krzyżaka i reszty przycisków w połączeniu z masą rozpraszaczy skutecznie negują tak zwaną „wczuwkę” zwaną też immersją. To wszystko, jednakże, byłoby do przełknięcia gdyby nie brak interesujących tytułów. No… prawie brak.
Jeśli porównamy bibliotekę Google Play (w sklepie Apple jest lepiej, ale bez przesady), która rozwija się już od dekady z takim niespełna trzy letnim Switchem to różnica jest kolosalna. Wyświetlacze reklam, bezmyślne clickery, masa gier robionych na szybko, na jedno kopyto, aby tylko podłączyć się pod aktualne trendy i wyciągnąć jak najwięcej mamony w postaci mikropłatności. Są oczywiście chlubne wyjątki, gry tworzone z pasją, czasem bezpośrednio pod mobile, chociaż częściej wrzucane tam jako porty lub inne „rimejki”. Starając się podać kilka przykładów od razu na myśl przychodzą mi remastery od Beamdoga.
Wrota Baldura oraz Icewind Dale, chociaż wydane dobre parę lat temu, wciąż są najlepszymi grami w jakie pykałem na Androidzie.
Ufając, że mam do czynienia z profesjonalistami, postanowiłem nabyć także kolejny odświeżony tytuł z ich studia – Neverwinter Nights. W końcu co złego może się stać?
Po raz pierwszy w Neverwintera grałem jeszcze w liceum, w sumie nie długo po tym jak ukończyłem opowieść o potomku Bhaala i wciąż miałem chrapkę na heroic fantasy, szczególnie to w dobrze mi znanych Zapomnianych Krainach. NN nie mógł się oczywiście równać z kolegami na Infinity Engine, ale i tak dawał radę. Grafika 3D w tamtych czasach cieszyła oko, historia była całkiem w porządku, a mechanika gry wzbogacona o nowe elementy (trzecia wersja systemu Advanced Dungeons and Dragons) też spisywała się wcale dobrze. Co prawda, najpotężniejszy element produkcji – mody, granie przez Internet oraz Mistrzowie Gry nigdy mnie nie zauroczyły (tych czasach sieć miałem liczoną w drogich impulsach), ale i tak wspomnienia z posiedzeń przy Neverwinterku miałem raczej pozytywne. Poznałem dodatki, po kilku latach nabyłem drugą część, miałem mały epizod z wersją MMORPG. Działo się, ale sami wiecie – młodość musi się wyszumieć.
Młodość ma jeszcze kilka innych zalet – między innymi brak doświadczenia przez co mniej krytycznie podchodzimy do wszystkiego, oraz sporo czasu, który można bez żalu poświęcić na to co nam się żywnie podoba. To luksus, na który teraz rzadko kiedy mogę sobie pozwolić, dlatego znacznie staranniej wybieram tytuły do ogrania.
Odpaliwszy Neverwintera ponownie, po tylu latach, od razu widać jak brzydko się postarzał. O ile Infinity Engine wciąż trzyma formę i dalej urzeka ręcznie malowanymi planszami, o tyle miejsce prawie dwudziestoletniej Aurory jest w domu spokojnej starości. Co ciekawe – mimo swojego wieku, wciąż potrafi zakrztusić nawet w miarę nowy sprzęt (Snapdragon 660, 4 GB RAM).
Ale, ale! Wiele z moich ulubionych gier to przedstawiciele stylu pixelart, który też nie wygląda jakoś fenomenalnie, ale równoważy to atmosferą oraz mechaniką.
Z tą atmosferą to faktycznie nie jest źle – muzyka nie zestarzała się nawet na jotę, soundtrack Jeremy Soule’a ciągle daje radę, a opowiadana historia potrafi wciągnąć. Ale z pewnym zastrzeżeniem.
Oferta dostępna w sklepie Play w cenie 9,99 dolarów zawiera cztery elementy: podstawkę, dwa oficjalne dodatki (Shadows of Undrentide oraz Hordes of the Underdark) i nieco mniej oficjalny dodatek Kingmaker. Jako, że podstawową wersję gry oraz Hordy Podmroku skończyłem na pececie dawno temu, tym razem zabrałem się za Cienie Undrentide. Miałem już z tym styczność, ale zaciąłem się na tyle mocno, że nigdy dodatku nie ukończyłem.
Wiecie jak wyglądają nowoczesne gry skierowane do przeciętnego odbiorcy? Używając metafory można je przyrównać do wychowywania małego dziecka. Producent robi wszystko aby gracz się nie rozpłakał, a jak już do tego dojdzie to obsypuje go całusami/nagrodami i powtarza jaki to jest dzielny. Tymczasem onegdaj gry były jak ci bezwzględni Spartanie co to nowo narodzone dziecko oglądali wpierw ze wszystkich stron, a jeśli uznali je za upośledzone to zrzucali w przepaść. To były czasy kiedy ukończeniem gry faktycznie można się było chwalić.
Piję do tego, że Neverwinter Nights jest trudne. Bo tak zostało zaprojektowane, bo ma przeterminowaną mechanikę walki, bo takie kiedyś były realia.
Zaprawdę powiadam wam – najlepsze w odświeżonym Neverwinter Nights jest to jak szybko ładują się szybkie zapisy stanu gry.
Tym co mają jeszcze mleko pod nosem i nie wiedzą w co się pakują, tłumaczę. Advanced Dungeons and Dragons to system, który oblicza wszystko poprzez rzuty wirtualnymi kośćmi. Dajmy na to twój bohater ma obecnie premię do ataku +5, zaś jego przeciwnik klasę pancerza 18. Teraz następuje rzut kością dwudziestościenną. Wypada 7. Siedem plus pięć równa się 12, czyli mniej od 18 punktów klasy pancerza przeciwnika. Pudło. Uderzamy jeszcze raz.
Każda taka walka, szczególnie na niskim levelu to taki festiwal pudeł, przez co nawet mały goblin może nas nieźle zirytować. Z czasem oczywiście robimy się co raz potężniejsi, rośnie nasza premia do ataku, dostajemy nowe umiejętności i walka idzie sprawniej, ale pierwsze kilka godzin trzeba jakoś przeboleć.
Kolejną rzeczą, która nie przemawia za odświeżonym Neverwinterem jest drużyna, czy raczej jej brak. Owszem, mamy jednego pomocnika (a w Hordes… nawet dwóch), ale steruje nim komputer i robi to na tyle nieudolnie, że nie raz będziemy kląć pod nosem. Z kompanami możemy niby rozmawiać, ale nie wnosi to wiele do fabuły i jest stworzone raczej na siłę (chociaż i w tym miejscu Hordes pokazują się z lepszej strony).
W Baldurach z członkami zespołu czuliśmy prawdziwą więź, tutaj nasz sidekick jest tylko pajacykiem plątającym się pod nogami.
Większa drużyna to również więcej możliwości taktycznych, tymczasem omawiana produkcja bardziej przypomina Diablo niż nawet Icewind Dale, które było tworzone z myślą o konkurowaniu z Panem Grozy. Styl gry jest wypisz wymaluj pod dyktando Kapitana Bomby, a starannego planowania akcji tyle co kot napłakał.
Czy grać w androidowego Neverwinter Nights?
Jeśli macie duży telefon (albo jeszcze lepiej – tablet), jeżeli lubicie heroic fantasy i jeszcze nie mieliście do czynienia z klasyką to gorąco zachęcam was do wypróbowania tego co odpicował dla nas Beamdog. W poniższej kolejności:
1. Icewind Dale
2. Baldur’s Gate 1
3. Baldur’s Gate 2
4. Planescape Torment
5. Neverwinter Nights
Tak. Spośród nich wszystkich uważam Neverwinter Nights za najsłabszy tytuł. Ganię go za niedzisiejszą grafikę, upierdliwą mechanikę oraz brak wciągającej opowieści. To nie wina Beamdoga, oni wszystko zrobili jak należy – sterowanie jest intuicyjne, a gra działa stabilnie. Czasem jednak nasze wspomnienia nijak mają się do ponurej rzeczywistości. Czas płynie nieubłaganie i to co kiedyś było nam bardzo drogie, teraz jest już tylko śmierdzącym, rozkładającym się trupem.
Można. Ale po co?
Grę znajdziecie w Sklepie Play pod tym linkiem.
No Comments