Jak zwykle też powstały dwa obozy. Jeden, pieszczotliwie nazwany „Otykuwa”, który przeklął Ubisoft za takie podejście do samych wrót piekielnych i drugi „Mentzennicy Kapitalizmu” wierzący w to, że wolność wolnego rynku powinna być najwolniejsza. A czym sobie nagrabili? A prosto. Cenami.
Zaproponowali cztery wersje gry. W pre-orderze rzecz jasna, ale nad tym, że pre-ordery to zwyczajne zło nie zamierzam się tutaj wypowiadać. Przynajmniej dzisiaj.
Ceny Star Wars Outlaws startują od 69 dolarów
Podstawową, kosztującą w przeliczeniu 69,99 dolarów. Oferującą, bo przecież, podstawową wersję gry, oraz bonus pre-orderowy w postaci paczki ubarwień o nazwie Kessel Runner Bonus Pack, zawierający skórki do ściągacza i statku. Oczywiście nie mamy na obecnym etapie pojęcia jak wyglądają te dodatkowe ubarwienia, ale cóż? Nic nie poradzimy.
Druga opcja to Złota Edycja. No tu się postarali, że tak zażartuję. Zaczyna się od tego, że musimy za do dobro zapłacić 40 dolarów więcej. Za radosne 109,99 dolarów dostajemy to samo co wcześniej, rzecz jasna, ale oprócz tego będzie dostęp do gry AŻ CAŁE trzy dni wcześniej. No i przepustka sezonowa. Jakby nie patrzeć, to zawsze jakaś korzyść dla graczy, mających trochę grubsze portfele, bo będą mogli wyczarować sobie radochę AŻ NORMALNIE CAŁE TRZY DNI wcześniej, niż plebs, który nie szarpnął się za ten przywilej na równowartość kilku, czy nawet kilkunastu gier indie na Steamie. Czy warto? To już sobie każdy oceni sam. No i co z tą przepustką sezonową? To nie miała być gra singleplayerowa? No miała. Co zatem dają?
W pakiecie jest dostęp do dwóch DLC, które zostaną wypuszczone już po premierze gry, ekskluzywną misję „Jabba’s Gambit” i jakieś tam ubranka dla postaci. Tutaj przyznam, że i ja mam trochę problem z tym pakietem, ale o tym za chwilę. Nie wiem szczerze gdzie tu wartość dodana, bo dwa DLC, to lekko 15-20 dolarów za sztukę, a bonusy kosmetyczne to paczuszka za jakiegoś piątaka. Żaden to dla mnie bonus. Po premierze, jakbym chciał sobie to osobno kupić, to pewnie wydałbym dokładnie tyle samo. A no tak. Nie miałbym trzydniowej kary za brak dołożenia dodatkowej kasy. Ech, ta chciwość.
Kolejna wersja to Ultimate Edition. Kosztuje bagatela 130 dolarów bez centa, zawiera w sobie to wszystko co wcześniej, z dodatkami w postaci paczek Rogue Infiltrator i Sabacc Shark. No i artbook w wersji jedynej, słusznej, cyfrowej. Dopłacić trzeba dosłownie drugie tyle, co kosztowała podstawka, a nie dostajemy niczego fizycznego. Żeby chociaż plakat, naszywkę, cokolwiek… Nie, bo po co? Z dobrami elektronicznymi jest o tyle fajnie, że wystarczy zrobić je raz, a potem się po prostu kopiuje. Jeden wysiłek = milion profitu. I znowu, w poszukiwaniu wartości dodanych. Paczki kosmetyczne, niech im będzie po piątaku, artbooki zazwyczaj chodzą poniżej 15 dolarów. Jakbym chciał sobie takie coś kupić, to nie zapłacę więcej, zatem skąd pomysł, że to dla mnie w jakikolwiek sposób korzystne?
Czwarta opcja to skorzystanie z Ubisoft+, usługi subskrypcyjnej, która obiecuje nam dostęp do wersji Ultimate za bagatela 17,99 dolara, z tym, że jak nie przedłużymy, to nie będziemy mieli dostępu do gry, no i nie mamy znowu radochy z trzech dni przed, bo obiecują, że będzie dostępny w dniu premiery. Dla biedaków i plebsu.
Cały model sprzedaży w ten sposób pachnie mi chciwością i szwindlem z daleka
Bo co tak naprawdę dostajemy? Cyfrowe dodatki, które i tak sami byśmy mogli sobie kupić. W zasadzie za te same pieniądze. A czy na tym powinna polegać „promocja”? Ok, dostajecie przed czasem pieniądze, ale w zamian dajcie coś, co faktycznie namówi mnie, jako konsumenta, do tego, żeby te pieniądze wam dać. 72 godziny przed premierą wydają mi się niewystarczające. Szczególnie, gdy wziąć pod uwagę fakt, że jak świat światem, a DRMy DRMami, to pewnie serwery się wysypią jak ciężarówka na zakręcie i nie będzie dane pograć, bo stress test jakoś zapodział się w procedurach i nic nie działa i zima jak zwykle zaskoczy drogowców. Do tego – zawsze online singleplayer to kolejny poziom świństwa.
Z tym całym Jabbowym Gambitem też mam problem. Stworzyli całą misję, zrobili wszystko od początku do końca, a potem wypruli to z gry i zamknęli za dodatkową opłatą. Jeśli mam być w 100% szczery, to bez użycia wulgaryzmów nijak opisać tego procederu nie potrafię. No żesz wasza mać. Właśnie dlatego nie kupuję pre-orderów i myślę, że dla ludzi, którzy ten karygodny szwindel uskuteczniają, to jest specjalne miejsce w piekle. Mało tego, jestem święcie przekonany i pewnie ktoś to niedługo po premierze udowodni, że cała misja jest w plikach gry, tylko kwestia dopłaty i odblokowania. Świństwo, rzekłem, świństwo pierwszej wody. No i rzecz jasna w trailerach i reklamach która misja jest ślicznie pokazana? No która?
No i wracamy do naszych dwóch zwaśnionych grup
Otykuwiści twierdzą, że świństwo, pomyłka i masoneria. Że tak się nie powinno robić i to co się dzieje, to nie jest tylko zwykłe dojenie na kasę, ale zwyczajne dymanie klienta bez krzty szacunku. No i ciężko mi się z tym nie zgodzić. Druga strona z kolei (Mentzennicy) twierdzi, że takie praktyki to w zasadzie norma na rynku okołogrowym, że nic się nie stało i nihil novi. I znowu – ciężko oponować, bo faktycznie tak jest. W którą stronę więc iść? Ciężko zgadnąć. Ja osobiście na producentów gier, szczególnie tych „tripyl-ej” to jestem bezpowrotnie obrażony (tak, nadal mam ból dupy po trzecim Mass Effekcie i tym policzku na pysk, jakim było i pozostaje zakończenie) i pre-ordera nie kupię, żeby nie wiem co.
Dodatkowo wyznaję zasadę, że kupowanie gier na premierę to też nie do końca dobry pomysł, bo buli się pełną cenę, za niestety, zawsze niedokończony produkt. Skoro mam tyle wydać na faktyczną betę, to po co się spinać? I tak za pół roku będzie w wyprzedaży.
Pomijam też fakt, że z tego co w trailerach widziałem, to średnio mnie ten tytuł pociąga. Po raz kolejny mamy absolutnie nieatrakcyjną bohaterkę, która jest silna i niezależna, wcale nie wyglądająca jak Han Solo w żeńskiej wersji. Nawet kolory ma takie same. Poza tym, jak porównać panią Humberly González, która wcieliła się w postać głównej bohaterki z tym, co jest na ekranie, to wychodzi na to, że mamy kolejny tytuł spod parasola Sweet Baby Inc., ale to pewnie przywali mi łatkę mizogina, fobofoba i faszysty. Kal Kestis mógł wyglądać jak Cameron Monaghan, ale Kay Vess ma mieć podbródek, jakiego nie powstydziłby się sam Wolverine? Coś tu śmierdzi.
Czy kupię? Wątpię. Na premierę? Na pewno nie.
2 replies on “Ubisoft się wściekł. I „gwiezdnowojennie” muszę przyznać, że ból dupy w graczach jest silny”
AAA już dawno przestały być robione dla frajdy graczy. To efekt długiej analizy rynku i psychologii konsumentów nakierowany na wydojenie graczy jak mleczne krowy. Nie dość, że wypuszcza się produkt w fazie beta i nie dość, że co chwila podnosi się cenę bzową to jeszcze wrzuca się wszędzie mikropłatności.
Jeśli już koniecznie chcemy w jakieś AAA zagrać to najlepiej jakiś rok po premierze, w wersję GOTA: za 30-50% ceny premierowej, połataną i ze wszystkimi dodatkami.
A tak ogólnie i tak lepiej sobie włączyć dobrego indyka robionego przez graczy dla graczy, albo wrócić do Heroes 3.
W przypadku gier od Ubisoftu nie możemy raczej liczyć na wersje GOTY, ale za to możemy być pewni, że po 3 miesiącach od premiery obniżka będzie wynosić minimum 50%. Najświeższy przykład to Prince of Persia: The Lost Crown.
Co do segmentu AAA, to problemem są akcjonariusze, bo pod nich się robi gry. Baldur’s Gate III pokazał, że można zrobić grę kompletną, bez mikro, dla graczy. Większość wydawców będzie robić dalej to samo co do tej pory, dopóki gracze, wszyscy wspólnie, nie zaczną głosować portfelami.
Sam chętniej nastawiam się obecnie na tytuły z segmentu AA czy indie. Czasami potrafi się trafić taka perełka, że aż miło. W moim przypadku największym zaskoczeniem były Little Nightmares (czekam na trójkę), Cat Quest (również czekam na kontynuację) czy Cult of the Lamb. Miło wspominam również Kena: Bridge of the Spirits i spoglądam w stronę Asterigos: Curse of the Stars. Gry z niższym budżetem jakoś do tej pory mnie nie zawiodły i, co jest niestety coraz bardziej realne, jest to ostatnia deska ratunku dla gamingu.