Wiecie czym różni doświadczony informatyk od żółtodzioba? Robieniem kopii zapasowych. Ten pierwszy je robi, ten drugi – będzie je robić. Rzecz jasna nie należy oczekiwać, że każdy będzie krzemową alfaromeą i oplem omegą. Niektórzy są normalni i ich biurka nie przypominają centrum dowodzenia Narodowej Agencji Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej. Co począć, gdy stanie się najgorsze, co się wydarzyć może i zwyczajnie padnie dysk? Tutaj na pomoc przychodzi nasz bohater.
EaseUS Data Recovery Wizard Pro to taki trochę dyskowy Superman.
Niby cichy i nieśmiały jak taki dziennikarz z komiksu, ale jak jest potrzebny, jak jego moce są niezbędne, jak się wypręży… Ale od początku. Dzięki temu, dostępnemu w 19 wersjach językowych programowi (tak, polski też jest) możemy naprawdę wiele, jeśli chodzi o proste, nie zawsze łatwe i na pewno nieprzyjemne odzyskiwanie utraconych danych. Nieważne, czy doszło do przypadkowego skasowania pracy magisterskiej, czy zdjęć dzieci, które zbieraliśmy przez kilka lat (zdjęć, nie dzieci), czy klasyczny wręcz zgon partycji, związany z brakiem prądu przez sekundę, EaseUS powinien sobie poradzić.
Trochę technikaliów.
O takich rzeczach jak instalacja, to za bardzo nie ma co mówić. Standardowe, klasyczne wręcz do bólu „Dalej, Dalej, Dalej”. Zaczyna się od pobrania ze strony producenta niewielkiego pliku instalacyjnego, niecałe 41 MB. Po instalacji całość waży 126 MB.
Po przeprowadzeniu instalacji, prostej jak instalacja programu na Windowsie możemy z dziką rozkoszą uruchomić tę jakże niezbędną aplikację. Problem w tym, że pobrany przez nas program jest na razie w wersji trialowej, a co za tym idzie, nie do końca sprawdzi się w ratowaniu terabajtów danych, które potrzebne są na już. Wersja testowa daje nam możliwość podejrzenia danych, które udały się w bliżej nieznanym kierunku, ale dzięki temu, zanim zapłacimy za aplikację, możemy się przekonać, że w ogóle ma to sens. Czasem żaden program nie pomoże, a że ten nie kosztuje mało, jak na nasze standardy, to bardzo miło ze strony producenta, że pozwala na takie testy.
Aktywacja programu sprowadza się do wklepania kodu aktywacyjnego w głównym oknie i tyle.
Dostępne są trzy wersje programu. Pierwsza, opisywana tutaj, to możliwość odzyskania danych na jednym stanowisku, zakładając, że komputer w ogóle odpala, albo technicznie nie jesteśmy na tyle mocni, by przeprowadzić na swoim komputerze lobotomię. Druga wersja to w zasadzie to samo, z tą różnicą, że dochodzi do niej możliwość zrobienia sobie bootowalnego systemu WinPE, który pozwoli na zreanimowanie danych nawet w przypadku bardzo uszkodzonego systemu. Trzecia to to samo co pierwsza, z tą różnicą, że można z niej korzystać w celach zarobkowych.
Jeśli o koszta chodzi, to EaseUS nie kosztuje mało, i już słyszę głosy malkontentów, że tyle to by nie dali. Ceny to odpowiednio 69,95 dolarów, 99,90 dolarów i 299 dolarów wzwyż. Przeliczać na złotówki nie chcę, bo wartość zależy od wahnięć w NBP, więc nie ma sensu przypadkiem nawet wprowadzać w błąd. Ceny, które widzicie na poniższym zrzucie są aktualnie na dzień publikacji tej recenzji, czyli 24 września 2018 roku.
W każdym przypadku możecie skorzystać z wersji próbnej, którą można pobrać ze strony producenta.
W zasadzie to na portfel statystycznego, polskiego zjadacza chleba z masłem, to ceny do niskich nie należą, ale nie wolno zapomnieć, że po pierwsze skorzystanie z usług firmy zajmującej się tego typu rzeczami może kosztować czasem więcej niż licencja na EaseUS, a po drugie, niektóre dane mogą okazać się cenniejsze niż pieniądze. W niektórych wypadkach nawet pokuszę się o twierdzenie, że mogą być bezcenne. Czasem warto wydać trochę więcej.
EaseUS Data Recovery Wizard – co to tak naprawdę umie?
Okazuje się, że całkiem sporo. Dzięki EaseUS Data Recovery Wizard Pro można odzyskać dane z niemal każdego walniętego dysku. Nie pyta, czy to klasyczny dysk, czy SSD (choć w przypadku SSD często nic się nie da zrobić, ale spróbować warto) czy zwyczajny pendrive. Z kartami pamięci też sobie radzi bez większego kłopotu. Nie straszny mu ani FAT32, ani NTFS, ani ExFAT. Nawet z dyskami spiętymi w RAID sobie radzi. Możliwości całkiem sporo.
Oczywiście nie da się nie wspomnieć o wadach. A tych też się kilka znajdzie. Na przykład nie ma możliwości dostania się do, przykładowo, skasowanych danych na Androidzie. Nie da się i już – od tego jest osobna, osobno płatna aplikacja. Wiadomo, chciałoby się kombajn, a tu trzeba tylko ciągnikiem, ale nie spisujmy go na straty. Nie każdy ma czas by skanować cały dysk, żeby znaleźć jeden konkretny plik, ale jak się nie ma co się lubi…
Kolejna wada, jeśli można to nazwać oczywiście wadą, to nieco ascetyczny interfejs programu. Wybieramy dysk, z którego ma zassać ubite pliki i tyle. Nie da się, tak jak w niektórych innych programach zawęzić pola poszukiwań do konkretnego typu plików, ale jak zwykłem mawiać – „Na pochyłe drzewo i Salomon nie naleje”, więc nie ma co skreślać EaseUS’a przed czasem.
W zależności od czasu jakim dysponujemy efekty są bardzo różne.
Jakiś test, coś?
Jak najbardziej. Za pierwszy nośnik testowy posłużył dysk Seagate Expansion Drive, o pojemności 2 TB przypięty do jednostki testowej przez kabelek USB 3.0. Dlaczego tak? Bo najczęściej do takiej zabawy zabierają się ludzie, którzy jednak lobotomię na swoim kompie przeprowadzają, a kieszeń dyskowa jest najwygodniejszym rozwiązaniem. Dzięki temu też możemy się przekonać jak sobie program poradzi w najbardziej zbliżonych do rzeczywistej sytuacji okolicznościach. Na dysku wolnego tylko trochę, bo lekko ponad 200 GB. Drugim powodem, dla którego wybrałem akurat ten dysk jest fakt, że używam go, nieprzerwanie, od kilku dobrych lat. Przerób danych mam całkiem spory, więc będzie można sprawdzić jak daleko można sięgnąć.
Pierwsze skanowanie – lekkie – zajęło niecałe dwie minuty. Jednostka, której używam do testów to nie jest jakiś specjalnie wypieszczony cud techniki. Ot najsłabszy Ryzen i 8 GB RAM. Jak dla mnie wynik imponujący, bo przebieżka po liście plików pokazała, że skasowane dane, które celowo wywaliłem, można rzecz jasna odzyskać.
Jak już pierwsze, szybkie skanowanie przejdzie, zaczyna się skanowanie głębokie, gdzie program szuka danych po istniejących indeksach plików. No tu już nie było tak różowo, bo proces trwał bite 5 i pół godziny. Nie ma tragedii, bo za pierwszym razem znalazło pliki, które skasowałem dokładnie 6 czerwca 2017 roku.
Po głębokim skanie udało się wyciągnąć zdjęcia, które skasowałem 16 września 2008 roku.
Nie sądziłem, że będę sprawdzał coś poza plikami testowymi, ale to co zastałem po wielogodzinnym gryzieniu się programu z dyskiem zwyczajnie wywaliło mnie ze skarpetek. Samych skasowanych plików znalazło prawie 800 tysięcy. Sporą część udało się odzyskać, w tym archiwa RAR i ZIP, więc jakby mnie kto pytał, to polecam z przytupem.
Zanim odzyskałem wskazane pliki, mogłem je sobie oczywiści podejrzeć. No rewelacja.
Kolejna rzecz warta wzmianki, to fakt, że program sam w sobie nie pożera nie wiadomo jakich ilości zasobów. Na pełnej mocy pociągnął 3,6 % mocy procesora i jakieś 700 MB RAM. Zaskakująca wydajność jak na takie możliwości. Ogólnie, po zakończeniu testów tego konkretnego dysku udało mi się odzyskać ponad 4 TB danych z nośnika o pojemności 2 TB. Większość działa. No szczęka pod biurkiem. Poważnie.
Drugi dysk do testów to wsadzony w stacjonarkę, stosunkowo młody, terabajtowy dysk 3,5”. Dla testu wywaliłem w nim partycję, postawiłem nową, a na koniec ją sformatowałem. Jak się skończyło? Instalka Wiedźmina 3 z GOG.com odpaliła bez problemu, a z 55 plików wideo, jakie na nim miałem nie odpaliło raptem 6.
Kolejny test, to pendrive. Trochę podchwytliwy test, bo zawartość nośnika poleciała do krainy Wiecznie Świeżych Pączków wiele lat temu, a samo urządzenie zaczęło się niedługo potem grzać jak piec kaflowy. Nie spodziewałem się powalających na ziemię rezultatów, ale się przynajmniej EaseUS starał, stąd punkty za odwagę.
Podsumowując, bardzo pozytywne zaskoczenie.
Nie miałem pojęcia, mimo doświadczenia w odzyskiwaniu danych za pomocą programów podobnych do tego, że da się wycisnąć z dysku aż tyle. Wiadomo, cena może i nie należy do najniższych, ale przy rezultatach, jakie zaoferował jestem w stanie przymknąć oko nie tylko na cenę, ale i nieco ascetyczny interfejs użytkownika. Jeśli ktoś potrzebuje odzyskać to, co w wielu przypadkach jest nieodzyskiwalne, to EaseUS śmiało polecam.
Wpis powstał we współpracy z EaseUS
EaseUS
EaseUS Data Recovery Wizard
Odzyskiwanie danych
Odzyskiwanie danych po formacie
Odzyskiwanie danych z dysku
Program do odzyskiwania danych
One reply on “Partycypacja w przywracaniu padniętej partycji. Przetestowaliśmy EaseUS Data Recovery Wizard”
ktoś kto to pisał dostał dużo pieniędzy. EaseUS to bezużyteczny program za grube pieniądze, wykonujący to samo, co systemowe narzędzia. Współczuję Panu Adamowi Hreczyńskiemu.