Zazwyczaj bywa tak, że recenzję jakiegoś smartfonu zaczynam pisać właśnie na tym smartfonie, który aktualnie testuje i mam w rękach. Zapisuję na bieżąco wszystkie przemyślenia i ciekawostki, by potem sklecić z nich coś co będzie się dało przeczytać. Tak też było w przypadku Huawei Mate 40 Pro, potężnego, ale jednocześnie absurdalnie wycenionego smartfonu. Jak do tego doszło… nie wiem? Ale wiem natomiast co w tym smarfonie jest według mnie najlepsze, a co nie do końca mi podpasowało.
Można stwierdzić, że na Mate’a przesiadłem się bezpośrednio z modelu P40 Pro, z którego korzystałem ciurkiem przez kilka miesięcy.
Dlatego też, jeśli gdzieniegdzie w tekście traficie na jakieś porównania to przyjmijcie to z miłością do bliźniego-recenzenta. I wiecie co od razu przykuło moją uwagę, gdy wyjąłem smartfon z pudełka? Ten niesamowicie wyglądający tył, który śmiało mogę określić jednym z przyjemniejszych i udanych ze wszystkich smartfonów w 2020 roku. Bardzo pasuje mi ułożenie aparatów i te łagodnie zaoblone krawędzie, ale najfajniejsza jest ta mieniąca się w kilku kolorach, a do tego taka półmatowa obudowa. Huawei zrobił to po swojemu i nie ściągnął od innych oklepanej kwadratowej wyspeki z aparatami. Przynajmniej w tym modelu. I zrobił to świetnie. Wygląda bardzo zjawiskowo, sprawiając, że robienie zdjęć takiemu urządzeniu to czysta przyjemność, a i cyknięcie dwóch jednakowych ujęć z ułożeniem barw na obudowie jest niemal niemożliwe.
Na obudowie raczej nie znajdziemy innych smaczków. No chyba, że zaliczymy do tego czerwony guzik zasilania. Drobny szczegół, ale już obecny w różnych smartfonach, nie tylko Huawei.
Odwracając smartfon i patrząc na ekran, trochę czar pryska. O ile jest jeszcze wyłączony to jest ok, ale po uruchomieniu telefonu widzimy, że zbyt odważnie pociągnięto niektóre kreski. Ponownie. To co już w serii P40 było przyjęte niezbyt dobrze, tu jeszcze bardziej uwydatniono. Mam na myśli jeszcze bardziej brawurowo zakrzywione krawędzie ekranu, które są w większym stopniu zawinięte niż w P40. I niestety, niesie to ze sobą więcej złego niż dobrego.
Po pierwsze, przyciski musiały zostać przesunięte bliżej tyłu i same w sobie są chudsze, co sprawia, że znowu musimy przyzwyczaić się do czegoś, co jeszcze w poprzednim modelu było normalne. Po drugie, wzdłuż dłuższych krawędzi ekranu, szczególnie na jasnych kolorach i gdy patrzymy na wprost na ekran, pojawiają się szaro-zielone „cienie”. Nie wygląda to zbyt ładnie i znowu mamy tu przykład, gdzie design wygrał z praktycznością. Mimo wszystko, bardziej przeszkadza to wizualnie. Miałem sytuacje – przede wszystkim podczas korzystania z aparatu – gdzie okazało się, że nie mogę np. ustawić ostrości, bo dłoń stykała się z ekranem w innym miejscu. Złapałem się na to kilka razy. Po trzecie i ostatnie. Jest „tiktak”, który co prawda jest mniejszy niż ten w Huawei P40, ale nadal swoje zajmuje i wygląda po prostu źle. Lubię symetryczny design i taki też znajdziemy w Mate 40 Pro, ale wolałbym mieć niczym nienaruszony wyświetlacz i grubsze ramki, które pomieściłyby aparaty i czujniki.
Jako ciekawostkę dodam jeszcze, że
Oczywiście, do jakości samego panelu przyczepić się nie mogę, bo jest to najwyższej klasy OLED i chyba najlepsze co obecnie znajdziemy w smartfonach Huawei. Mamy sporą rozdzielczość, świetne kąty widzenia, prawidłową reakcję na dotyk, ale przede wszystkim 90-hercowe odświeżanie do czego mocno przyzwyczaiłem się dzięki P-Czterdziestce. Do tego stopnia, że do „zwykłych” sześćdziesięciu ciężko jest wrócić. Zauważyłem też, że minimalna jasność jest ciut niższa niż w P40 Pro, ale jednak trochę jeszcze brakuje do poziomu znanego z samsungowych AMOLED’ów. Aaa i wspomnę jeszcze, że na wyświetlaczu jest fabryczna, idealnie docięta folia, również na bokach.
Po przygodach z P40 Pro postanowiłem od razu ubrać Mate’a w etui. Tak, jest takowe w zestawie, najprostsze jakie może być, przezroczyste i „nadlane” bardziej na rogach. Poprawia chwyt urządzenia, ale sprawia też, że urządzenie, już samo w sobie dość spore, przybiera trochę na obwodzie i wadze. Co więcej, przez zakrzywiony ekran, etui nie nachodzi już tak mocno na boki smartfonu i między tylną obudowę, a etui lubią przedostawać się drobinki kurzu. Dobrze, że etui jest, ale nawet sobie nie wyobrażacie jaki miałem banan na twarzy, gdy po kilku tygodniach zdjąłem ten silikon i zacząłem używać Mate’a bez niego. Coś przyjemnego.
Co w Mate 40 Pro jest jeszcze fajnego?
Przede wszystkim wygląd obudowy z „opalizującymi” kolorami i ułożenie aparatów, ale o tym już pisałem. Nie pisałem natomiast o głośnikach, a te w Macie są porządne i mam wrażenie, że ciut lepsze niż w P40 Pro. Są w stereo i nie pamiętam kiedy miałem w rękach smartfon z lepszymi głośnikami. Zazwyczaj nie jest to dla mnie istotne, ale skoro zwróciłem uwagę akurat na to przy korzystaniu z Mate’a, to coś w tym musi być. Jeden z niewielu smartfonów, którego używałem do odtwarzania podcastów pod prysznicem i dało się ich słuchać, nawet jak lała się woda. Niczego sobie jest też czytnik linii papilarnych, który Huawei też umieścił pod ekranem. Już od czasu Huawei P9 nachwalić się nie mogłem i tu też nie mogę – działa, praktycznie za każdym razem, szybko i pod każdym kątem. Nawet jak mamy lekko wilgotny palec to się do telefonu dostaniemy. No i baterię też trzeba pochwalić. Z palcem w okolicach pośladkowych wystarczy na cały dzień, a i jeszcze na kolejny trochę zostanie. Rekordziści wytrzymują nawet dwie doby. Świetne jest to, że akumulator do pełna możemy naładować w około 50 minut pod warunkiem, że użyjemy dołączonej do zestawu oryginalnej ładowarki. Wynik godny pochwalenia, bo jeśli czas ładowania możemy liczyć w minutach to nawet kwadrans pod ładowarką pozwoli znacznie wydłużyć działanie telefonu.
Nie mogę też narzekać na szybkość i stabilność działania, bo ani razu smartfon nie sprawił mi problemu. Tak, Mate 40 Pro działa na najnowszym EMUI 11. Tak, ma Huawei Media Services i tak, nie ma usług Google. Nie będę jednak rozpisywał się na temat tego, jak używa się smartfonów Huawei bez Google’a i czy w ogóle jest to możliwe, bo planuję o tym osobny artykuł. Napiszę tylko tak, że najbardziej brakuje mi nawigacji Google Maps (łącznie z funkcją udostępniania lokalizacji) i płatności zbliżeniowych. Z resztą, czyli np. Zdjęciami, usługą Analytics czy aplikacją Keep do notatek można jakoś żyć, choć trzeba się przestawić i robić to trochę na okrętkę. W mniej wygodny, ale możliwy sposób. Ja po prostu korzystam z Opery z przypiętymi zakładkami i jakoś sobie radzę.
Sądziłem też, że znacznie szybciej AppGallery zapełni się wartościowymi aplikacjami, które dogadają się z HMS, ale tak naprawdę, na przestrzeni kilku miesięcy, dla mnie była tylko jedna – aplikacja InPost. Rzeczywiście zintegrowanie jej z HMS ucieszyło mnie najbardziej, bo często korzystam z Paczkomatów. Mimo tego, że autorski sklep Huawei z aplikacjami się prężnie rozwija (aktualnie jest na 3. miejscu) i mocno mu kibicuję, to nadal łatwiej jest trafić tam na jakąś pierdołę typu „wąż na ekranie” albo tapety niż coś realnie przydatnego, potrzebnego.
Kiedyś ta granica między serią P i Mate była bardziej zauważalna, teraz się zaciera i nie wiem czy to dobrze. Smartfony wyglądają niemal tak samo, różnią się raptem kilkoma milimetrami patrząc na wymiary. Nawet możliwościami aparatu są mocno zbliżone. Szczerze powiedziawszy ja przy takim codziennym używaniu nie dostrzegłem różnicy i napiszę więcej, częściej sięgałem po P40 Pro niż Mate’a. Nawet zdjęcia w tej recenzji (i nie tylko tej) robiłem tym pierwszym, bo raz, że telefon sam w sobie był jednak poręczniejszy to jeszcze dawał jakąś taką większą pewność w robieniu zdjęć. Nie „przeżółcał” też zdjęć jak to było w przypadku Mate’a. Ale żeby była jasność – aparat w testowanym egzemplarzu to i tak topowa półka, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę świetną stabilizację wideo, możliwości przybliżania czy jakość zdjęć w nocy.
Poniżej możecie zerknąć na kilka przykładowych zdjęć. A na zdjęciach trochę świątecznej Warszawy wieczorową porą i najlepszy sernik jaki jadłem w życiu.
Czy warto zainteresować się takim wynalazkiem jak Huawei Mate 40 Pro? Owszem, ale nie teraz.
Warto, ale tylko wtedy, gdy będzie w takiej sytuacji jak niedawno był poprzednik, którego można było kupić w znacznie niższej cenie. Huawei Mate 40 Pro to szalenie dobry i bardzo zaawansowany techniczne smartfon. Trzeba wspomnieć choćby o 5-nanometrowym procesorze Kirin czy obsłudze 5G. To obecnie najlepsze co Huawei ma do zaoferowania na smartfonowym rynku, nie licząc oczywiście składanych smartfonów jak Huawei Mate Xs. To też potężny smartfon ze świetnym aparatem, który w pewnych kwestiach po prostu wyznacza standardy.
Jest to też kolejny smartfon Huawei, który mocno oberwał rykoszetem w chińsko-amerykańskiej walce, zupełnie niepotrzebnie. Co więcej, w imię politycznych pstryczków w nos cierpią wszyscy, a przede wszystkim użytkownicy. Dla mnie jednak czymś czego nie mogę przeboleć jest absurdalnie wysoka cena, która nadal (w chwili publikowania tej recenzji) utrzymuje się grubo powyżej 5 tysięcy. A promocji jak na złość, brak. Naprawdę trzeba być cholernie mocnym fanem marki, a nawet samej serii Mate, by zdecydować się teraz na jego zakup. A wiem, że jest kilka osób, którym ten telefon się bardzo podoba.
Tak jak pisałem wyżej, ja nie odczułem diametralnej różnicy w korzystaniu z obydwu modeli i nawet z tego wcześniejszego korzystało mi się lepiej, przyjemniej. Gdybym ja miał wybierać to bez większego zastanowienia zdecydowałbym się właśnie na Huawei P40 Pro albo nawet P40 Pro+. Tym bardziej, że aktualnie obydwa modele kosztują znacznie mniej niż testowany Mate 40 Pro (odpowiednio 2999 i 4599 złotych).
No Comments