Skłamałbym, gdybym stwierdził, że kompletnie nie czekałem na premierę gry w klimatach Gwiezdnych Wojen od Ubisoftu. Byłem zaskoczony jak po raz pierwszy ogłoszono, że EA traci monopol na produkcje z tej franczyzy. Oczywiście również żartowałem, że Ubisoft jak to Ubisoft, zrobi kolejnego Asasyna, tyle że tym razem z blasterami i mieczami świetlnymi. Nie mogłem się bardziej pomylić, bo to co nam zaserwowano przechodzi wszelkie pojęcie – rzecz jasna w negatywnym znaczeniu. W tak beznadziejną grę jak Star Wars: Outlaws nie grałem od bardzo dawna. Nie chodzi tylko o kwestie estetyczno-fabularne, ale również sam stan techniczny.

Grę zakupiliśmy we własnym zakresie. Pal licho pieniądze – zmarnowanego czasu nikt mi nie zwróci. Recenzja powstała na podstawie wersji na PS5. Star Wars: Outlaws po tym jak dostał patcha wywalającego save’y był ogrywany w wersji 1.000.002.

It’s a trap!

Po pierwszych zapowiedziach i pokazach byłem nakręcony na Outlawsy. W końcu gra w ukochanym uniwersum, ale bez Jedi w centrum. Bardzo miła odmiana, ale też bardzo oczekiwana. Nie zrozumcie mnie źle, uwielbiam obie produkcje o przygodach Cala Kestisa i z niecierpliwością czekam na kontynuacje. Ale chyba nie tylko mi przejadło się wymachiwanie mieczem świetlnym, prawda? Toteż liczyłem na grową wersję Mandalorianina albo Andora – z naciskiem na to drugie. I gdyby twórcy poszli w tym kierunku, to mogłoby się okazać strzałem w dziesiątkę. Zamiast tego, dostaliśmy przeciętną, by nie rzec beznadziejną, historię z równie niewyrazistą bohaterką.

Star Wars: Outlaws

Nie mam absolutnie za złe, że to Kay Vess oraz jej losy stanowią centrum fabuły. Tylko nazywanie jej żeńskim Hanem Solo uwłacza temu kultowemu przemytnikowi, któremu niestety nasza bohaterka nie dorasta do pięt. O ile motywacja naszej młodej złodziejki jest dobra jako punkt wyjściowy (chce wyrwać się ze swojej planety ku lepszemu życiu) to widać ewidentnie, że twórcy nie mieli kompletnie pomysłu co z tym zrobić. Niby możemy wkupywać się w łaski syndykatów (ewentualnie im podpaść), tyle że na główną metę nie ma to kompletnie znaczenia. Ot będą do nas strzelać jak wejdziemy na ich teren, albo dadzą nam gorsze zlecenia. Za awansowanie w ich rangach też nie ma jakoś specjalnie rewelacyjnych nagród, a można to było zrobić naprawdę ciekawiej i lepiej.

Ubisoft – Mistrzowie recyklingu

Grając w Star Wars: Outlaws często odnosiłem wrażenie, że gdzieś to już widziałem. Sporo mechanik jest podobnych, czasem trochę zmienionych, a czasem wręcz identycznych jak w innych tytułach Ubisoftu. No, ale to raczej nie zaskakuje. Francuski deweloper jest znany z tego, że wykorzystuje gotowe elementy ze swoich poprzednich gier. Dlatego jeśli zagrałeś w jedną z ich produkcji, zagrałeś we wszystkie. Szczególnie te z ostatnich lat.

Tutaj trzeba zaznaczyć, że za przygody Kay Vess odpowiada Massive Entertainment, co tak naprawdę wcale nie poprawia sytuacji. Ekipa ta znana jest głównie z dwóch części The Division oraz Avatar: Frontiers of Pandora. W ten drugi tytuł grałem coś około 10-15 godzin i jak dla mnie jest to Far Cry, ale z kosmicznymi smerfami w roli głównej (potwierdza się umiejętność recyklingu Ubisoftu). Co do Divisiona, to masę czasu spędziłem w jedynce i trochę w dwójce. A Outlawsy w sporej mierze przypominają właśnie te gry. I nie, nie jest to wcale zaleta.

Praktycznie wszystko w tej grze poszło nie tak jak powinno.

AI wrogów to po prostu żart. Prostym przykładem jest fakt, że wysłałem Nixa (tego małego stworkowego pomocnika Kay) do odpalenia beczek. Te zaczynają się palić, zbliżając nieuchronnie do wybuchu, a co wtedy robią przeciwnicy? Nic co miałoby jakikolwiek sens. Zobaczyli, zareagowali i zamiast wiać to podeszli jeszcze bliżej, aby zginąć w efektowny sposób. Inna sprawa, że skrypt poruszania się złoli potrafi wykrzaczyć się w taki sposób, że nie idą gdzie powinni, co powoduje zakończenie misji niepowodzeniem. A po wczytaniu ostatniego auto-zapisu jest już w porządku. Ale też nie zawsze, bo gra najzwyczajniej potrafi się „scrashować” i wywalić do pulpitu.

Jak już przy błędach w Star Wars: Outlaws jesteśmy, to mamy tu jeszcze kilka przykładów. Zdarzało się nie raz i nie dwa, że Kay jakby sunęła przez plansze – czy to w trakcie rozgrywki, czy cutscenek – co wyglądało jednocześnie żałośnie i komicznie. Wkurzającym aspektem było też wchodzenie w interakcje z przedmiotami. Chcąc coś podnieść to bohaterka stwierdzała, że jednak woli wejść w interakcję z drabiną oddaloną o jakieś 2-3 metry dalej. Jeśli nie ustawiło się postaci pod odpowiednim kątem, to nie było co liczyć na sukces. Najbardziej dało się to we znaki w trakcie jednej z misji głównych, gdzie przedmiot fabularny można było podnieść podchodząc tylko z jednej strony i to też nie za każdym razem. Trzeba było wręcz tańczyć wokół niego i liczyć, że pojawi się ikona do wejścia w interakcję.

Star Wars: Outlaws jako gra AAAA, ale tylko z nazwy

Podobno Star Wars: Outlaws było bardzo kosztownym tytułem. Sam Ubisoft się szczycił, że jest to nowa jakość. Wręcz tytuł AAAA (podobnie zresztą jak Skull & Bones). I jeśli liczba tych literek, odpowiada ilości włożonych, chociaż w tym wypadku powiedziałbym wtopionych, pieniędzy – to nie wiem czy jest się czym chwalić. Bo jeśli gra faktycznie miała przeogromny budżet, a wygląda jak wygląda i działa jak działa, no cóż, pozostaje jedynie współczuć zmarnowanych funduszy i zapytać: na co poszła ta kasa? W ostateczności można to też zwalić na nacisk w stronę inkluzywności ekipy odpowiedzialnej za tworzenie gry, a nie skupianie się na ich umiejętnościach i talentach, ale to zupełnie inny temat. Przecież nie będziemy poruszać w recenzji kwestii zupełnie oczywistych dla wszystkich typu „Go woke, go broke” – zostawmy to na kiedy indziej.

Wracając do kwestii technicznych. Są osoby (w tym również ja), które czekały na latanie statkiem kosmicznym. Miało być zrobione dobrze, miało być lepiej niż w Starfieldzie, ale okazuje się, że nie jest tak wspaniale. Odniosłem wrażenie, że podróże międzyplanetarne, ba, samo poruszaniem się naszym statkiem jest przykrym obowiązkiem. W samym wątku głównym było troszkę strzelania, ale głównie służyło to do przemieszczenia się z jednego układu do drugiego. I po odblokowaniu punktu szybkiej podróży mogliśmy się „teleportować” między np. Tatooine a Kijimi. A co za tym idzie, statek stawał się zbędny. Chyba, że chcieliśmy porobić jakieś poboczne zadania, wtedy niestety nie dało się od tego uciec.

Przy lataniu zostając, to sprytnie rozwiązano ekran ładowania. Zamiast stałego obrazu, mamy animacje startu i wylatywania z atmosfery. Trwa to na tyle długo, żeby przestrzeń kosmiczna i jej elementy mogły się zaczytać. I nie chce być złośliwy (no dobra, chcę), ale w Elite Dangerous czy No Man Sky jest to zrobione znacznie lepiej. Sama funkcja skoku w nadświetlną jest bez sensu, bo nie musimy ustawić statku w kierunku, w którym jest cel naszej podróży. Wystarczy być skierowanym w przestrzeń kosmiczną i nie prowadzić potyczki w tym czasie. Dodatkowo przy wylatywaniu z jednej planety, widać coś w rodzaju księżyca. Ale jak już zaczynamy dostrzegać ciemność przestrzeni kosmicznej, nie widać nigdzie żadnego naturalnego satelity. Aż chce się powiedzieć: Amba Fatima, było i ni ma!

Tyle, że statek kosmiczny to nie jest nasz jedyny środek transportu w Star Wars: Outlaws. Na powierzchni większości planet używać będziemy śmigacza.

I o ile jazda nim jest dość przyjemna, szczególnie po pustkowiach Tatooine, o tyle system kolizji to jest jakaś porażka. Ja rozumiem, że nie mogę rozpędzony wjechać w ścianę czy ogromny głaz, ale żeby być zablokowanym przez krzaki? Albo malutki kamyk wielkości pięści? Takie spotkanie z reguły kończy się wypadnięciem z pojazdu, utratą części życia i uszkodzeniem maszyny. Strzelanie w trakcie jazdy też nie jest do końca dobrym pomysłem, bo nie raz zdarzyło mi się, że kamera ześwirowała i wjechałem w ścianę.

Poruszanie się na piechotę wcale nie jest lepsze. W mieście kamera podjeżdża tak blisko pleców Kay, że zasłania jakąś 1/5 może 1/6 ekranu, co jest bardzo niekomfortowe. Natomiast najbardziej wkurzającym elementem było brak reakcji przechodniów, gdy nasza bohaterka na nich wpadała. Kompletne zero! NPC w tej grze to wręcz słupy, które jak zablokują Ci przejście, to nie ma szans, żebyś się jakoś przedostał. Uwierzcie mi, było to bardzo frustrujące, szczególnie jak zostałem przyblokowany między ladą baru a ścianą i nijak nie mogłem się ruszyć.

Red Dead Redemption w kosmosie?

Porównywanie Star Wars: Outlaws do istnego majstersztyku Rockstara w postaci Red Dead Redemption 2, jest obrazą. Dla twórczości Amerykanów rzecz jasna. Chyba, że RDR2 byłoby stworzone przez Ubisoft to inna sprawa, ale na szczęście tak się nie stało. Jeśli miałbym przyrównywać jakość tej gwiezdnowojennej gry do czegokolwiek, to pierwsze tytuły jakie mi się nasuwają to: The Walking Dead: Destinies, The Lord of the Rings: Gollum czy Skull Island: Rise of Kong. Nie wierzę, że to mówię ale Ubisoft powinien zlecić zrobienie Star Wars: Outlaws ekipie od chociażby Assassin’s Creed Valhalla. Możemy i byłaby typowa Ubigra, ale przynajmniej byłaby przyjemniejsza w odbiorze, a nie sztywna jak pranie wywieszone na mrozie.

Tak, gra jest sztywna! A wspinaczka jest jednym z najgorszych elementów w grze. Najbardziej bawi fakt, że nie można przeskoczyć z uchwytu na uchwyt (czy nawet zacząć samej wspinaczki) dopóki nie pojawi się ikona przycisku! Serio?! W grze rzekomo AAAA coś takiego jest po prostu żartem i to do tego nieśmiesznym. Po niemiecku.

A zostając przy elementach zrobionych kompletnie od czapy, należy dorzucić strzelanie. To, że mamy na stałe jeden blaster jestem w stanie zrozumieć. W końcu gra też daje możliwość podniesienia broni po zabitym wrogu, co było w sumie dość niezłym rozwiązaniem. Natomiast same potyczki… Za każdym razem liczyłem, że skończą się jak najszybciej. Przeciwnicy to wręcz gąbki na blasterowe pociski, nawet jak trafimy w głowę. Świetnie rozwiązane Ubisoft! Tak schrzanić kosmiczne strzelaniny to trzeba naprawdę umieć.

To ile tej grze rzeczy nie wyszło, można prawdopodobnie wymieniać bez końca, ale spokojnie – przyczepie się jeszcze tylko do kilku kwestii.

Na przykład do skradania. Widać, że jest w tym potencjał, ale z powodu częstego błędu skryptów odpowiedzialnych za AI wrogów, jest czasami ciężko. A najbardziej bezsensownie jest, gdy gra każe nam się skradać, unikać wszczynania alarmu, tylko po to, żeby kazać nam zaraz wystrzelać wszystkich wrogów co do jednego. To po co było to skradanie? Można od początku było być jednoosobową armią i wparować do środka. Nie jestem w stanie pojąć tej decyzji zwłaszcza, że było tak prawie za każdym razem jeśli chodzi o wątek główny.

Star Wars: Outlaws

Skupmy się na aspekcie wizualnym Star Wars: Outlaws. Tutaj jest naprawdę dziwnie. Jest kilka reżyserowanych przerywników filmowych, które wyglądają naprawdę ładnie. I tak właśnie powinien wyglądać cały ten tytuł, ale nie. Cutscenki na silniku wyglądają po prostu paskudnie. Kay zdaję się być sztuczna albo ze zbyt dużą ilością tapety na twarzy, a zęby wyglądają jakby były zepsute. Co jest dziwne, bo Humberly González (wcielająca się w główną bohaterkę) jest naprawdę ładną aktorką. Na jej miejscu pozwałbym Ubisoft za to jak ją zeszpecili albo odciął się kompletnie od tej produkcji.

A będą przy samych cutscenkach, to pomijanie ich trwało nie raz dłużej niż one same. Nawet nie dlatego, ze trzeba było czekać, aż się załaduje gra po rozmowie, bo ta zwyczajnie się zawieszała albo crashowała. Nawet nie macie pojęcia ile się nakląłem przy tego typu sytuacjach.

Światełko w tunelu, czy wystrzał z Gwiazdy Śmierci?

Bez dwóch zdań, gra jest porażką, chociaż widać w niej pewien potencjał. Potencjał, którego Ubisoft nie był stanie wykorzystać, a mógł. Wystarczyło zrobić grę, jak wszystkie do tej pory, tyle że w realiach gwiezdnowojennych. Płatny zabójca/łowca nagród w stylu Assassin’s Creed? Albo najzwyklejszy Far Cry w przebraniu konfliktu Rebelia kontra Imperium. Chociaż ten aspekt umiejscowienia czasowego w okolicach starej trylogii i tak już jest mocno oklepany – czy to w serialach, czy też wcześniejszych grach. Mimo wszystko, mogli użyć tego co znali, co sobie wypracowali na tasiemcowych seriach i ubrać w szaty Gwiezdnych Wojen. Zamiast tego dali co dali. Może się nauczą, może nie. Chociaż… Nie, Ubisoft nigdy nie wyciąga wniosków.

Są drobnostki, które jako tako przypadły mi do gustu. Zaliczyć do tego można ciekawie zrobiony rozwój postaci.

Nie mamy żadnych punktów doświadczenia, czy też żadnego levelowania. Nowe umiejętności zdobywamy przez wykonywanie konkretnych czynności: na przykład ciche wyeliminowanie konkretnej liczby przeciwników albo wylądowanie śmigaczem po wykonaniu odpowiednio długiego skoku. Ten aspekt właśnie spodobał mi się najbardziej. Też, żeby odblokować konkretne „drzewko”, trzeba było wpierw znaleźć eksperta w tej dziedzinie. Chętnie zobaczyłbym taki system rozwoju, ale w bardziej rozbudowanej formie i jeszcze lepiej dopracowanej.

Uwielbiam zwracać uwagę na naprawdę drobne szczegóły w grach. Jak poruszająca się trawa w Ghost of Tsushima, czy spływający pot po twarzy Artura Morgana, a nawet rosnąca broda Gerlata. O dziwo w Star Wars: Outlaws znalazło się kilka takich smaczków. Między innymi osiadający się śnieg na ubraniach Kay, czy przemoczone i przylegające do twarzy włosy. Naprawdę doceniam takie pierdołki, bo najzwyczajniej cieszą oko. Chociaż zrobienie animacji krzesła obrotowego, które po nieważne jak mocnym dotknięciu obraca się o tyle samo, jest już dość komiczne. Ale niech będzie, doceniam starania.

Jaką grą jest Star Wars: Outlaws?

Po raz pierwszy męczyłem się przy graniu w grę i to nie w pozytywnym znaczeniu. Crashe czy zwiechy wymuszające ponowne uruchomienie tytułu wywoływało istną frustracje. Konieczność rozpoczęcia przygody od nowa (w momencie gdy miałem władowane 10-12 godzin), bo łatka uniemożliwiała wczytanie zapisu sprawiło, że miałem ochotę porzucić dalsze ogrywanie tej gry. Praktycznie wszystko co mogło nie wyjść Ubisoftowi, nie wyszło. Nie jest to jakość na jaką fani Gwiezdnych Wojen liczyli.

Star Wars: Outlaws

Szczerze, jeśli ma powstać jakakolwiek produkcja o osobnikach wyjętych spod prawa, planujących skoki, w której jest masa pościgów i strzelania, to niech lepiej zajmie się tym Rockstar, bo oni umieją w takie gry, jak mało kto. I wiadomo, że dostarczyliby produkt pierwszej klasy. Ubisoft niech zostanie przy swoich klono-produkcjach. A jeśli kiedykolwiek będą robić jeszcze grę w uniwersum Star Wars, to niech po prostu będzie to kolejny Asasyn albo Far Cry, tyle że w tych realiach. Myślę, że wtedy taki tytuł okaże się większym sukcesem niż to coś zatytułowane Star Wars: Outlaws. Czy polecam? Absolutnie nie. Chyba, że będą rozdawać w czipsach – wtedy bierzcie śmiało!

1/5 – Coś nie pykło

Mocne strony

  • jest to jednak gra z uniwersum Gwiezdnych Wojen
  • Nix jest bardzo uroczym zwierzakiem
  • Ciekawy sposób rozwijania umiejętności
  • Drobne szczegóły, które cieszą oko
  • Reżyserowane cinematici wyglądają całkiem nieźle
  • Można głaskać Nixa i inne zwierzaki
  • Ogromny potencjał…

Słabe strony

  • …który nie został umiejętnie wykorzystany
  • Liczne błędy, glitche i crashe
  • Wcześniejszy dostęp z łatką usuwającą zapis
  • Paskudna oprawa graficzna i animacja postaci
  • Zbędne wrzucanie elementów woke, które przy tłumaczeniu polskim brzmi wręcz komicznie (np. „powiedziułbym”)
  • Oklepany umiejscowienie w okresie „Rebelia vs. Imperium”
  • Hakowanie, które nie ma jakiekolwiek sensu – jest, bo jest
  • Łatka, która uniemożliwia wczytanie zapisu (oby kolejne patche nie był tak rewelacyjnie rozwiązane)
  • Lady Qi’ra, ale nie z twarzą i głosem Emilii Clarke
  • Brak kultowej melodii w kantynie Mos Eisley
  • Dziury logiczne w fabule
  • Nie można pływać w grze AAAA w 2024 roku

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *